Biografie ulic. Jacek Leociak
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Biografie ulic - Jacek Leociak страница 25

Название: Biografie ulic

Автор: Jacek Leociak

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: История

Серия:

isbn: 978-83-62020-90-4

isbn:

СКАЧАТЬ chęć, by choć na chwilę rzucić okiem na znane mi z dzieciństwa wnętrze. Poprosiłem Betty, by poczekała na ulicy, a sam wszedłem do środka. Otoczył mnie chłodny półmrok. Dom modlitwy był pusty, ale jedno spojrzenie na ławki dla wiernych i arkę wspartą o pozłacane lwy wystarczyło, by stwierdzić, że Żydzi wciąż przychodzą tu się modlić. Święte księgi na półkach połyskiwały czarnymi grzbietami. Ponieważ w środku nie było nikogo, zawołałem Betty, by przyłączyła się do mnie. (…)

      Opuściliśmy dom modlitwy i rozejrzałem się po podwórzu. W piwnicy jednego z domów miał kiedyś swój warsztat szewc Szmerł. (…)

      Pod numerem dziesiątym, na balkonie budynku, który był kiedyś naszym domem, suszyło się pranie. Kiedyś balkon wydawał mi się tak wysoko, ale teraz mógłbym prawie dosięgnąć go ręką. Zajrzałem do wnętrza sklepu. Gdzie podziali się jarzyniarz Eli i jego żona Zełde? Mąż i żona różnili się od siebie niczym dzień od nocy. (…)

      Weszliśmy na targ Janasza i powoli zbliżaliśmy się do budynku rzeźni. Zbroczony krwią mur był jak dawniej widownią kurzych i kogucich defilad. Śmiertelnie przerażone kapłony piały ochrypłym głosem: „Czym zasłużyłem na taki los?! Mordercy!”. Zapadł już wieczór i światło lamp odbijało się na ostrzach rzeźnickich noży. Kobiety, ściskające drób pod pachą, przesuwały się w kolejce. Czeladnicy ładowali martwe ptaki do koszy i przenosili do sąsiedniej izby, gdzie inni chłopcy oskubywali je z pierza. To ptasie piekło urągało wszelkiemu humanitaryzmowi. (…) Stojące przed rzeźnią latarnie rzucały na podwórko snopy światła, czyniąc otaczający nas mrok jeszcze ciemniejszym. Minęliśmy cebry i kadzie, w których pływały żywe ryby. W balii pluskały się karpie, a obok kobieta sprzedawała liny i sandacze. Plac targowy nie był wybrukowany i kiedy szliśmy, nasze nogi potykały się nieraz o grudy ziemi zrytej końskimi kopytami. W błocie walały się słoma i pierze. (…)

      Przyćmione światło lampki oświetliło numer umieszczony po lewej stronie bramy: byliśmy przy Krochmalnej 7. To właśnie tu przeprowadziła się do naszego domu Baszełe z córkami.

      Ten obszerny cytat odsłania przed nami pejzaż ulicy Krochmalnej początku lat trzydziestych XX wieku. Taką Krochmalną zapamiętał Singer, kiedy niespełna pół wieku potem pisał ostatnią powieść. Do tych samych miejsc prowadzi nas doktor Judym, bohater Ludzi bezdomnych Stefana Żeromskiego. Pewnego razu Judym wybrał się na spacer w swoje rodzinne strony. Dzięki temu możemy zobaczyć, jak wyglądały okolice Krochmalnej i Ciepłej u schyłku XIX wieku. A raczej – jak postrzegał je polski pisarz. U Żeromskiego Krochmalna jawi się jako piekielna czeluść, jako anus mundi. Zapełnia ją „mrowisko żydowskie”. W opisie wyeksponowane są: smrodliwe odchody („fetor cmentarny”, „smród namacalny”), brud („dzieci w brudnych łachmanach pełzające w gnoju”), obcość („szwargotanie”), degeneracja fizyczna („schorzała Żydówka”, „twarze chore, chude, długonose, zielone, moręgowate”, „oczy krwawe, cieknące”), degeneracja społeczna („pędzą żywot na próżniactwie, na marzeniu o szwindlach”).

      Minąwszy ogród i plac za Żelazną Bramą, był u siebie i przywitał najściślejszą ojczyznę swoją. Wąskimi przejściami, pośród kramów, straganów i sklepików wszedł na Krochmalną. Żar słoneczny zalewał ten rynsztok w kształcie ulicy. Z wąskiej szyi między Ciepłą i placem wydzielał się fetor jak z cmentarza. Po dawnemu roiło się tam mrowisko żydowskie. Jak dawniej siedziała na trotuarze stara, schorzała Żydówka, sprzedająca gotowany bób, fasolę, groch i ziarna dyni. Tu i ówdzie włóczyli się roznosiciele wody sodowej z naczyniami u boku i szklankami w rękach. Sam widok takiej szklanki oblepionej zaschłym syropem, którą brudny nędzarz trzyma w ręce, mógł wywołać torsje. (…)

      Z prawej i lewej strony stały otworem sklepiki, instytucje kończące się niedaleko od proga – jak szuflady wyklejone papierem. Na drewnianych półkach leżało w takim magazynie za jakie trzy ruble papierosów, a bliżej drzwi nęciły przechodnia gotowane jaja, wędzone śledzie, czekolada w tabliczkach i w ponętnej formie cukierków, krajanka sera, biała marchew, czosnek, cebula, ciastka, rzodkiew, groch w strączkach, kubły z koszernymi serdelkami i słoje z sokiem malinowym do wody.

      W każdym z takich sklepów czerniała na podłodze kupa błota, która nawet w upale zachowuje właściwą jej przyjemną wilgoć. W tym gnoju pełzały dzieci okryte brudnymi łachmanami i same brudne nad wyraz. Każda taka jama była siedliskiem kilku osób, które pędziły tam żywot na szwargotaniu i próżniactwie. W głębi siedział zazwyczaj jakiś ojciec rodziny, zielonkowaty melancholik, który od świtu do nocy nie rusza się z miejsca i patrząc w ulicę, trawi czas na marzeniu o szwindlach.

      O krok dalej rozwarte okna dawały widzieć wnętrza pracowni, gdzie pod niskimi sufitami skracają swój żywot schyleni mężczyźni albo zgięte kobiety. Tu widać było warsztat szewski, ciemną pieczarę, z której wywalał się smród namacalny, a zaraz obok fabrykę peruk, jakich używają pobożne Żydówki. (…) Z dziedzińców, drzwi, nawet ze starych dachów krytych blachą lub cegłą, gdzie szeregiem tkwiły okna facjatek, wychylały się twarze chore, chude, długonose, zielone, moręgowate i patrzyły oczy krwawe, cieknące albo zobojętniałe na wszystko w niedoli, oczy, które w smutku wiecznym śnią o śmierci.

      Kiedy Isaac Bashevis Singer opuścił Warszawę na zawsze, zachował Krochmalną w pamięci, tak jak bursztyn zachowuje zatopionego weń owada. Niczym skamieniały amonit odwzorowujący misterne skręty muszli, tak on utrwalił odcisk topografii miejsca. Krochmalna tak właśnie zastygła w pamięci Szoszy.

      Językiem Szoszy był jidysz z ulicy Krochmalnej. Na swój sposób podważała istnienie śmierci. Choć Eli i Zełdełe umarli już dawno, dla niej ciągle jeszcze prowadzili sklepik z warzywami; Dawid i Mirełe wciąż sprzedawali zsiadłe mleko, a Ester zapraszała przechodniów, by kupili czekoladkę, kawałek sernika, wodę sodową lub lody w jej małym sklepiku na rogu. (…) Zawsze, gdy byliśmy razem, zadawałem sobie pytanie: „Jak to możliwe? Czy Szoszy udało się znaleźć jakiś magiczny sposób, by zatrzymać biegnący czas? A może to był właśnie sekret miłości i może na tym polegała potęga cofania się w przeszłość?”.

      Singer pisał o swojej ulicy całe życie. Potrafił dotrzeć do jej najgłębszych pokładów, odsłonić najskrytsze warstwy jak archeolog. Krochmalna kończyła się dla niego kilka razy. Przestawała istnieć i – zmieniona – odradzała się na nowo. Potem pozostała mu już tylko archeologia pamięci. Oto jak bohater i narrator powieści Szosza opowiada o swoim powrocie do Warszawy po pierwszej wojnie światowej:

      Mieszkałem teraz niezbyt daleko Krochmalnej, lecz nigdy nie chodziłem już na tę ulicę. Mówiłem sobie, że nie ma tam czego szukać, lecz poza tym były też konkretne powody. Słyszałem, że prawie połowa jej mieszkańców umarła pod koniec wojny z wygłodzenia lub dotknięta została szalejącymi epidemiami grypy i tyfusu. Chłopcy, z którymi chodziłem kiedyś do chederu, służyli teraz w polskiej armii, a niektórzy polegli nawet w czasie wojny z bolszewikami w 1920. Co więcej, Krochmalna stała się terenem różnych akcji komunistów z sąsiedztwa. Często odbywały się tu demonstracje i nieraz zobaczyć można było czerwoną flagę powiewającą na którymś z telegraficznych słupów lub nawet zatkniętą szyderczo na posterunku policji. (…) To nie była już moja ulica. Nikt nie pamiętał tu ani o mnie, ani o mojej rodzinie. Gdy o tym myślałem, towarzyszyło mi zawsze uczucie, że wszystko, co przeżyłem, należy już do całkiem innego świata, który odszedł na zawsze. Byłem dwudziestokilkulatkiem, lecz wydawało mi się, że jestem starym człowiekiem. Krochmalna była niczym najgłębszy СКАЧАТЬ