Название: Biografie ulic
Автор: Jacek Leociak
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: История
isbn: 978-83-62020-90-4
isbn:
Wyszedłem na balkon – chłopiec o bladej twarzy, niebieskich oczach i z rudymi pejsami – i próbowałem myśleć o świecie. Rozmyślałem, obserwując jednocześnie, co dzieje się na ulicy w dole. Przechodnie byli równie podzieleni w swych poglądach i postawach, jak dzieci w naszym domu. Przechodził oto brodaty Żyd z pejsami, w kapeluszu podbitym futrem i atłasowym chałacie – zapewne jakiś zapóźniony chasyd po nabożeństwie – a po chwili nadszedł nowocześnie ubrany dandys w żółtych butach, słomkowym kapeluszu, z ogolonym zarostem i papierosem w ustach. Otwarcie palił w szabat, demonstrując swą niewiarę w Torę. Teraz przechodziła pobożna młoda mężatka w czepku na ogolonej głowie, a tuż za nią szła dziewczyna z wyróżowanymi policzkami, jakimś niebieskim cieniem na powiekach i w bluzce z krótkimi rękawami, które ukazywały jej nagie ramiona. Przystanęła, żeby porozmawiać z ulicznymi próżniakami, i nawet całowała się z nimi. Miała torebkę, mimo że było to zabronione w szabat. Kilka lat wcześniej tacy chłopcy i dziewczęta usiłowali rozpętać rewolucję i obalić cara. Rzucali bomby i zastrzelili sklepikarza na ulicy Krochmalnej za to, iż rzekomo był burżujem. Niektórych spośród rebeliantów powieszono, inni siedzieli w więzieniu albo zostali zesłani na Sybir. Tłum ten naśmiewał się z mego ojca i jego pobożności. Przepowiadali, że po rewolucji nie będzie już synagog ani domów nauki i nazywali wszystkich chasydów fanatykami. Inni młodzi mężczyźni i kobiety na naszej ulicy uważali, że Żydzi nie powinni czekać na Mesjasza, lecz sami zbudować kraj Izraela, który nazywali Palestyną. Stwierdzali, że wszystkie narody mają swoje kraje i że Żydzi, którzy również są narodem, potrzebują własnego skrawka ziemi. Mesjasz nigdy nie przyjedzie na swoim osiołku. Ich przywódca, doktor Herzl, zmarł w roku, w którym się urodziłem. Na naszej ulicy mieszkali również złodzieje, bandyci, sutenerzy, prostytutki i paserzy, skupujący skradzione przedmioty. Prawdę powiedziawszy, również nie wszyscy chasydzi byli takimi znowu uczciwymi ludźmi. O niektórych z nich wiadomo było, że są oszustami. Bankrutowali co parę miesięcy i zwracali producentom towar za połowę albo trzecią część wartości.
Stałem na balkonie w atłasowym chałacie i aksamitnym kapeluszu, rozglądałem się wokoło. Jak rozległy był ten świat, jak bogaty w różnego rodzaju dziwne wydarzenia! Jakże wysoko wznosiło się niebo nad dachami domów! A jak głęboko sięgała ziemia pod płytami chodnika! I skąd brała się miłość między mężczyzną i kobietą? Gdzie był Bóg, o którym się nieustannie mówiło w naszym domu? Byłem zdumiony, zachwycony, przejęty. Czułem, że muszę rozwiązać tę zagadkę, muszę pojąć to wszystko sam, własnym rozumem.
Aron, porte-parole Singera, prowadzi amerykańską aktorkę Betty, dla której pisze sztukę teatralną, na spacer. Wychodzą z hotelu Bristol na Krakowskim Przedmieściu. Idą na Krochmalną. Jest wiosna 1930 roku.
– Zawsze opowiadałeś mi tyle o Krochmalnej. Dlaczego nigdy tam nie pójdziemy? – spytała. Nie odpowiedziałem od razu. – Ta ulica na zawsze związana będzie z moim dzieciństwem. Ty nie zobaczysz tam nic poza ruderami i cuchnącymi rynsztokami.
– Nie szkodzi. Chcę je zobaczyć. Możemy jechać taksówką.
– To nie tak daleko. Zupełnie nie mogę uwierzyć… Wyobraź sobie, że nie byłem na Krochmalnej od czasu, kiedy wyjechaliśmy stamtąd w 1917.
– Którędy pójdziemy?
– Nie wiem… – uśmiechnąłem się.
Mogliśmy pójść Żelazną, ale wolałem przespacerować się dłuższą drogą i wybrałem Leszno, by przez plac Bankowy dotrzeć w pobliże Ogrodu Saskiego. Na placu Bankowym przystanęliśmy na chwilę. (…) Pobliska ulica Żabia zasiedlona była nadal przez kapeluszników. W rzędach sklepowych witryn widniały na przemian nowoczesne kapelusze, noszone przez warszawskie dziewczęta, to znów staromodne nakrycia głowy z woalkami, siateczkami i strusimi piórami. Czasami kapelusze przyozdobione były wisienkami z drewna lub miniaturowymi winogronami. Niektóre sklepy wystawiały wykończone krepą kapelusze dla kobiet w żałobie. Zza ogrodzenia Ogrodu Saskiego kasztany prószyły wiosennym kwieciem.
Na placu Żelaznej Bramy stały ławki, na których przechodnie wygrzewali się teraz w słońcu. Mój Boże, ten spacer obudził we mnie entuzjazm małego chłopca! Przystanęliśmy na chwilę przed budynkiem, zwanym Wiedeńskim Ratuszem [pałac Lubomirskich – J.L.]. Zamożne rodziny warszawskie wyprawiały tu często wesela swoich córek. W cieniu długiej kolumnady przekupki sprzedawały jak dawniej chustki, galanterię i bieliznę, a nawet skrawki aksamitu i jedwabiu. Gdy weszliśmy na Gnojną, w nozdrza uderzył mi znajomy zapach cebulowej zupy, oliwy oraz końskiego nawozu. Teraz już w najbliższym sąsiedztwie znajdował się znany z dzieciństwa cheder, jeszywa i chasydzkie domy modlitwy, w których uczyłem się Tory.
Dotarliśmy wreszcie na Krochmalną i rozpoznałem od razu charakterystyczny zapach podsmażonej oliwy, zgniłych owoców i dymu. Wszystko pozostało tu jak dawniej: kocie łby na ulicy, głęboki rynsztok, pranie suszące się na drewnianych balkonach. Minęliśmy fabrykę z okratowanymi oknami. Od ulicy oddzielał ją długi ceglany mur, urozmaicony jedynie małą drewnianą bramą, której nigdy w życiu nie widziałem otwartej. Tutaj z każdym domem wiązały się jakieś wspomnienia. Pod numerem piątym mieściła się jeszywa, w której przestudiowałem jeden semestr. W podwórzu była łaźnia, dokąd matrony przychodziły wieczorami, by poddać się rytualnej kąpieli. Pamiętam, iż usłyszałem kiedyś, że budynek ten był przed laty domem rabina o imieniu Icze Meir Alter, założyciela rodu Gur [Ger, dynastia cadyków wywodzących się z Góry Kalwarii – J.L.]. W moich czasach jeszywa ta należała do grodziskiego domu modlitwy. Najsłynniejszą związaną z nią postacią był jej woźny Mendełe. Był pijakiem i kiedy wypił odrobinę za wiele, zaczynał opowiadać historię o świętych, dybukach, zwariowanych szlachcicach i czarodziejach. Jadł zawsze tylko jeden posiłek dziennie, który nieodmiennie składał się z barszczu z pokruszonymi kawałkami czerstwego chleba.
Pod numerem czwartym był duży targ zwany bazarem Janasza. Drugą bramę miał on od ulicy Mirowskiej. Można tu było kupić wszystko: owoce, warzywa, ser, jajka, żywe gęsi i ryby. Na straganach sprzedawano stare buty i używane ubrania. (…)
– Powinieneś przyprowadzić mnie tutaj zaraz pierwszego dnia, kiedy się spotkaliśmy – powiedziała [Betty].
– Napiszę sztukę, którą nazwę Ulica Krochmalna, i dam ci w niej główną rolę – zażartowałem.
– Tyle mi już naobiecywałeś…
Zastanawiałem się, jakie dziwy jej jeszcze pokazać. Czy zaprowadzić ją do meliny pod szóstkę, gdzie grano w karty i domino, a paserzy wpadali czasem, by podzielić się łupem, czy też może do radzymińskiego domu nauki pod dwunastką? A może wejść do sklepów, gdzie matka wysyłała mnie kiedyś po naftę i olej? Właściwie jedyną zmianą, jaką zaobserwowałem tu od dzieciństwa, były poobłupywane tynki i bardziej niż kiedyś osmolone ściany. Gdzieniegdzie domy podparte były drewnianymi palami. Zerkałem przez bramy w głąb mijanych podwórek. Puszki na śmieci nie mieściły już swej zawartości, która wysypywała się na zewnątrz. Starzy partacze łatali dziurawe garnki, między domami krążyli szmaciarze СКАЧАТЬ