To nie jest hip-hop. Rozmowy II. Jacek Baliński
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу To nie jest hip-hop. Rozmowy II - Jacek Baliński страница 9

Название: To nie jest hip-hop. Rozmowy II

Автор: Jacek Baliński

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Биографии и Мемуары

Серия:

isbn: 978-83-948551-4-7

isbn:

СКАЧАТЬ się historią, ale nie tą, której uczono mnie na lekcjach. Sporo czytałem; byłem ciekawy świata. Rap pozwolił mi połączyć różne moje zainteresowania. Był on dla mnie formą ucieczki i wyrażania siebie. Poznając reguły tej sztuki, mogłem uzewnętrznić się i pokazać, co mi w duszy gra. Mogłem zostać jedynym i niepowtarzalnym mistrzem ceremonii.

      Jeden z pierwszych koncertów zagrałem w 1996 roku w Gnieźnie na bboyowej imprezie Breakowisko, którą zorganizował Camey [Maciej Sierakowski, późniejszy właściciel wytwórni Camey Records – przyp. red.]. Zjechali się tam hiphopowcy z całego kraju. Ogólnie rzecz biorąc – coś się zaczynało dziać. Powstały pierwsze wytwórnie wydające hip-hop, ale ja nie byłem zainteresowany związaniem się z żadnym wydawnictwem. Jestem impregnowany na narzucanie mi czegokolwiek. Z Killaz Group działaliśmy sami i przebijaliśmy się po swojemu. Jak czegoś nie wymyśliliśmy, to tego nie było. Nauczyłem się dzięki temu zaradności i wbiłem sobie do łba, że trzeba jak najwięcej brać w swoje ręce. W 1998 roku wydaliśmy demówkę „Prawdziwość dla gry”. Pamiętam, że sprzedawaliśmy ją między innymi w Acid Shopie, czyli sklepie, który w 1991 roku na Wildzie założyli członkowie heavymetalowej kapeli Acid Drinkers. Byliśmy jednym z nielicznych wówczas zespołów, który nie grał gitarowej muzyki, a był akceptowany w tym środowisku.

      Zawsze zresztą upieram się przy tym, że moja twórczość ma dużo wspólnego z punkiem: ideały, szczerość, bycie w kontrze do rzeczywistości, uciekanie od poklasku… Te wartości są dla mnie fundamentem hip-hopu, choć uległy zmianom, gdy rynek się sprofesjonalizował. W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych w Poznaniu hip-hop nie miał zbyt wiele wspólnego z profesjonalizmem. Byliśmy dosyć agresywni i niezbyt – nazwijmy to – prospołeczni. Ja ponadto trzymałem się maksymy, która głosiła: „My, cyganie, nie lubimy pracować”. Imałem się jednak oczywiście różnych drobnych zajęć, żeby mieć pieniądze.

      Możesz podać przykłady tych zajęć?

      Ustawiałem chociażby stoiska na targach w Poznaniu. Płacono mi dwa złote za godzinę. Zaczynałem robotę o osiemnastej, gdy zamykano targi, a kończyłem o ósmej rano, tuż przed otwarciem. Montaż stoisk to była fajna fucha; miło wspominam tamte czasy.

      Pracowałem też kiedyś dorywczo w drukarni. Mimo to, nie myślałem o sobie jako o kimś, kto chodzi do pracy. Efektem tego dziś, po tych wszystkich latach robienia muzyki, umiem tylko składać melodeklamacje w jakimś narzeczu. To tyle, jeśli chodzi o moje zawodowe skillsy. No dobra, kiedyś jeszcze potrafiłem wybekać alfabet, ale teraz mam już twardszą przeponę, więc straciłem tę umiejętność (śmiech). Już jednak jako nastolatek starałem się być samodzielny. Wyprowadziłem się z domu zaraz po tym, jak skończyłem liceum.

      Z kim wtedy zamieszkałeś? Z kolegami od rapowania?

      Nie, z ówczesną dziewczyną. Na żadnym etapie życia nie mieszkałem z kumplami.

      Po liceum byłem już tak wjebany w rap, że zawalałem przez niego wiele innych rzeczy. Próbowałem załapać się na państwowe studia. Poszedłem na egzamin ustny na dziennikarstwo – zdałem go, ale przez to, że ten kierunek był bardzo oblegany, nie dostałem się. Pamiętam, jakim ciosem był dla mnie list z uczelni z tą informacją. W końcu jednak i tak studiowałem dziennikarstwo, ale w prywatnej szkole wyższej – zresztą pierwszej tego rodzaju, która powstała w moim mieście. Początkowo rodzice opłacali mi czesne, ale wkrótce potem radziłem już sobie sam. Tak czy inaczej, po jakimś czasie moja kariera rapowa zaczęła się rozkręcać, dużo podróżowałem i koncertowałem, przez co nie ukończyłem studiów. Zresztą muszę się pochwalić, że byłem bardzo kiepskim studentem (śmiech). Pamiętam wykładowcę z filozofii, który mnie i moich kolegów ochrzcił mianem „ławki defenderów”. Przychodziłem rano, jarałem jointy i siadałem w ostatniej ławce – to co to było za studiowanie…? Trochę żałuję, że nie zrobiłem dyplomu, ale moja żona jest wykształcona, więc chociaż ona będzie świecić przykładem dla dzieci.

      Nie byłem skupiony na nauce, bo zależało mi przede wszystkim – albo wyłącznie – na tym, żeby być jak najlepszym raperem. Nie chciałem być jakiś tam, tylko najlepszy! Amerykańscy wykonawcy udowadniali mi, że na rapie można zarabiać dobre pieniądze i można z niego żyć. Mieli złote łańcuchy i limuzyny, a do tego całkiem nieźle się bawili. Żyli, co prawda, na drugim końcu planety, ale mimo to miałem nadzieję, że w Polsce hip-hop też tak kiedyś będzie wyglądał. Skłamałbym, gdybym powiedział, że byłem o tym święcie przekonany, ale – tak czy inaczej – byłem po prostu na maksa zajarany wszystkim, co było związane z muzyką. Wiele rzeczy miałem w dupie, ale na pewno nie rap. W dawnych czasach umiejętność rapowania była czymś ekskluzywnym, co robiło duże wrażenie na dziewczynach. Nie ma co ukrywać – dla młodych chłopaków to dość istotny aspekt.

      Inna sprawa, że wtedy z nikim się nie dogadywałem, w wyniku czego wywiązywały się różne konflikty. Pierdoliłem świat. Definiowałem siebie w kontrze do wszystkiego – nie tylko raperów. Dość powiedzieć, że moim ulubionym bohaterem literackim był Boryna z „Chłopów” Władysława Reymonta. Czułem się takim samym outsiderem jak on.

      Pewnie dlatego miałeś tak silną potrzebę, żeby się wyróżniać…

      Chciałem wyrwać się z szarej rzeczywistości. Rap i jego styl były dla mnie bardzo światowe. W ogóle inność jest fajna. W Nowym Jorku zafascynowało mnie, że obok siebie żyją ludzie bardzo różnego pochodzenia. Lubię różnorodność, a nacjonalizm jest mi obcy.

      Mam wrażenie, że człowiek dowiaduje się, kim jest, dopiero gdy zetknie się z obcością. Pamiętam, jak przed laty byłem w Manchesterze. Poszedłem tam na jakąś pojebaną imprezę. Cała ekipa, która była ze mną, zawiodła – mówiąc delikatnie – moje oczekiwania. Około trzeciej w nocy, z podbitym okiem – opuściłem zgromadzenie. Lot powrotny miałem dopiero o ósmej rano. Wlokłem więc za sobą terkoczącą walizkę, nie miałem pojęcia, gdzie jestem, żywej duszy dookoła, a w dodatku jeszcze miałem rozładowany telefon. Nieciekawie. Przechodząc koło jakiegoś magazynu, dostrzegłem grupę Pakistańczyków, którzy dostarczali chleb z piekarni. Oni też mnie spostrzegli i spytali, co to ja taki biedny jestem. Rozłożyli krzesełka i wyjęli szachy. Dostałem od nich kanapkę i posiedziałem z nimi, kibicując im w rozgrywkach. Po wszystkim jeszcze podrzucili mnie na autobus. Wielokrotnie znajdowałem się w życiu w podobnych sytuacjach. Czasami może wpadałem przez to w tarapaty, ale – ogólnie rzecz biorąc – model tygla kulturowego bardzo mi odpowiada.

      Pośrednio w tym kontekście przypomniał mi się pewien incydent sprzed kilku lat. Zamieściłeś na Facebooku post, który dotarł do ponad miliona osób, a w którym wyraziłeś swoje poparcie dla pomocy uchodźcom. Napisałeś: „(…) zwracam się do wszystkich moich słuchaczy, aby nie pozostawali obojętni na cierpienie ludzi, którzy uciekają przed śmiercią i prześladowaniami do lepszego świata, jakim jest Europa”. Na twoim profilu wylało się morze hejtu, a o sprawie pisały największe media w kraju. Ludzka nienawiść przeniosła się później do rzeczywistości?

      Nie. Od zawsze powtarzam, że internet to nieprawda. Idea zapraszania do dyskusji każdego barana, który nie potrafi choćby podpisać się swoim imieniem i nazwiskiem, jest dla mnie kosmiczną porażką. Poza tym, zupełnie nieważne jest to, co ja napisałem, bo liczy się fikcja, którą kreuje sieć. W tym temacie jestem raczej pesymistą. Banda debili coś krzyczy, niczego nie rozumiejąc. Jesteśmy tylko pionkami w ustawionej grze społecznej, a narrację dyktują politycy. Uchodźców z krajów arabskich tak СКАЧАТЬ