To nie jest hip-hop. Rozmowy II. Jacek Baliński
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу To nie jest hip-hop. Rozmowy II - Jacek Baliński страница 8

Название: To nie jest hip-hop. Rozmowy II

Автор: Jacek Baliński

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Биографии и Мемуары

Серия:

isbn: 978-83-948551-4-7

isbn:

СКАЧАТЬ który lata świetności ma już dawno za sobą.

      Bywa, że bardzo męczy. Jestem podtatusiałym i wiekowym już raperem, na którego z jakiegoś powodu wciąż jest zapotrzebowanie, dlatego jeszcze się kręcę po najróżniejszych scenach. Ma to jednak swoje uroki, bo dzięki temu spotykam nowych, ciekawych ludzi. Pamiętam chociażby pewien koncert, który zagrałem w 2018 roku w małej miejscowości na końcu kraju. W klubie zebrał się tłum wystrzelonych osób po współczesnych narkotykach; w tle przygrywało disco polo. Nagle podszedł do mnie koleś, który ewidentnie czuł się tam nieswojo, i wyjął z plecaka kilkanaście moich płyt. Podpisałem mu je wszystkie, zbiłem piątkę oraz podziękowałem za przyjście. Takie chwile pozwalają odzyskać wiarę w to, co robię. Inna sytuacja: byłem z moimi dziećmi na basenie. Maluchy dzielnie pływały, ja siedziałem obok i obserwowałem je. Po torze obok pływał jakiś koleś, który w pewnym momencie mnie dostrzegł, na chwilę przerwał kraul, podniósł okularki i krzyknął w moim kierunku: „Zajebistą muzykę robisz!” (śmiech).

      Wracając jeszcze do koncertów – to jest jakieś szaleństwo. Za co właściwie my, artyści, bierzemy pieniądze? Co my dajemy publice – parę chwil dobrej zabawy…? Zagrałem na dziesiątkach festiwali, nieraz w dziwnych miejscach, i muszę powiedzieć, że zupełnie nie kumam tego cyrku. Brakuje tylko, żeby wokół nas na scenie biegały niedźwiedzie. My sobie coś tam gadamy do mikrofonów, a przed nami tłum kołysze się jak glony w morzu. Raperzy niemal co weekend wychodzą na scenę, by dać kolejny spektakl. Gdy zdarza mi się wybrać do teatru, podziwiam aktorów, którzy ileś razy w tygodniu muszą wcielić się w rolę napisaną przez kogoś innego. Ja sam sobie piszę scenariusz, sam reżyseruję i odgrywam główną rolę. Od lat odtwarzam często te same kawałki. Ludzie najbardziej pożądają tego, co już znają i co lubią. Chcą podnieść ręce do góry i pośpiewać. Takie ich prawo. Dla mnie sednem rapu jest pisanie i nagrywanie nowych kawałków.

      Koczowniczy tryb życia ma wpływ na twoją osobowość?

      Tak naprawdę wszystko ma na nią wpływ. Bezustannie zadaję sobie pytanie, czym w ogóle jest osobowość. Dziś jestem taki, ale za kilka dni będę już kimś innym. Człowiek – poza tym, że ma pewien zestaw stałych cech – jest przede wszystkim niekończącym się procesem. Na swoje dawne zdjęcia patrzę jak na okazy w muzeum. Z zadziwieniem. Obecny Gural nie jest tym samym Guralem, który nagrywał „Drewnianej Małpy Rock” czy „El Polako”. Cały czas ewoluuję. Życie jest drogą i trzeba nad sobą pracować. Przyświeca mi idea ciągłego rozwoju duchowego. Od zawsze zastanawiam się nad tym, kim jestem i co jest dookoła mnie. Odnajduję szczęście w bardzo prostych sytuacjach, takich jak praca o poranku, kiedy dzieci jeszcze śpią. Nawet przygotowanie śniadania jest dla mnie pewnego rodzaju medytacją.

      Noszę w sobie multum osobowości. Jestem kimś pomiędzy geniuszem i szaleńcem. Na szczęście nie jestem ani jednym, ani drugim.

      „Dobry wieczór, jestem Gural, witam wszystkich państwa / Lubię trochę szaleństwa i trochę pojebaństwa” – jak nawinąłeś w „Takiej sytuacji” na albumie „Dom otwartych drzwi”.

      Mam po prostu cygańską duszę. Jak coś zbuduję, to już po chwili mam ochotę to rozpierdolić. To sprawia, że w muzyce wciąż nie spocząłem na laurach. Życie prywatne i rodzinne – dzięki Bogu – udało mi się poukładać, natomiast życie zawodowe to już zupełnie inne bajka. Przypadkiem stałem się kimś tak abstrakcyjnym jak raper. Jestem melodeklamatorem posługującym się egzotycznym językiem w odległym zakątku planety, przez co moje życie jest totalnie powichrowane. W tym millenium może sześć weekendów spędziłem w domu. Ciągle gdzieś się przemieszczam, zresztą zapewne tak jak większość bohaterów tej książki. Z dziwnymi ludźmi uczestniczę w nietypowych sytuacjach, więc muszę być trochę pojebany. Gdybym nie był, to w okolicznościach, w jakich się znajduję, na serio bym oszalał.

      Wspomniałeś, że natknąłeś się na swoją profesję przypadkiem. W jaki sposób do tego doszło?

      Dokładnie pamiętam ten moment. Byłem wtedy w siódmej klasie Szkoły Podstawowej nr 90. Mieliśmy akurat luźną lekcję plastyki, na którą każdy mógł przynieść kasetę z dowolną muzyką. Jeden z moich kumpli przyniósł kasetę Run-DMC, dzięki czemu po raz pierwszy zetknąłem się z rapem. Totalna egzotyka! Od razu chciałem być tacy jak ci goście. Razem z kilkoma kolegami wsiąknęliśmy w hip-hop. Łaziliśmy po poznańskich bazarach w poszukiwaniu płyt z czarnoskórymi wykonawcami na okładkach. Czasem nawet udało nam się w ten sposób trafić na ciekawy materiał. Lata dziewięćdziesiąte były złotym okresem dla rapu – wychodziło mnóstwo różnorodnych albumów, które dosyć sprawnie były dystrybuowane przez piracki rynek. Słuchaliśmy płyt od deski do deski, rozmawialiśmy o nich; zaczynaliśmy też sami coś nieudolnie rapować. Pamiętam naszą pierwszą próbę w garażu u znajomego. Jeden kolega grał na gitarze basowej, drugi przyniósł wzmacniacz i mikrofon, a moją rolą było pozyskanie bitów. Na dwóch magnetofonach krzywo te bity zapętlałem i rapowałem do nich.

      Słuchałem też innych gatunków muzyki, ale i tak najbardziej zajarany byłem hip-hopem. Uczestniczyłem w pierwszym poselstwie rapu w Poznaniu! Takich osób jak ja było może trzydzieści w całym mieście. Chodziłem po lumpeksach i szukałem w nich ciuchów w rozmiarze 3XL. Na głowie wiązałem chustę, żeby wyglądać jak 2Pac, ale zwykłym ludziom kojarzyłem się bardziej z niemiecką sprzątaczką. Ja i do mnie podobni mentalnie znajdowaliśmy się w South Central w Los Angeles, lecz dla społeczeństwa byliśmy raczej pośmiewiskiem. Pamiętam, że Kaczor [raper, z którym donGURALesko współtworzył duet Killaz Group – przyp. red.] uczęszczał do pewnej owianej złą sławą szkoły zawodowej, w której wszyscy śmieli się z niego, bo nosił lenary. Minęło jednak trochę czasu i później każdy śmigał w podróbach tych spodni. W Polsce byliśmy forpocztą. Staraliśmy się odtworzyć ubiór naszych idoli zza Oceanu: powyciągane koszulki, szerokie spodnie, kolorowe czapki…

      Za młodu miałeś okazję spędzić trochę czasu w Stanach, gdzie zapewne nakupowałeś sobie wymarzonych ciuchów.

      Poleciałem na trzy miesiące do Nowego Jorku, w którym mieszkała część mojej rodziny. Przez chwilę pracowałem u pewnego Polaka w stolarni na Brooklynie, a później zasuwałem na Manhattanie w szlifierni bogatego Żyda. Tyrałem od rana do wieczora, a na koniec pobytu miałem dwa tygodnie tylko dla siebie. Intensywnie zwiedzałem miasto w tym czasie. Moja ciocia była przerażona, bo interesowały mnie wyłącznie Bronx i Harlem. Z rana wsiadałem do metra i jechałem na „czarną” dzielnię, by popykać w kosza. Byłem najszczęśliwszym dzieciakiem na świecie. Pamiętam występ na żywo Biz Markie’go. Cały ten wyjazd był dla mnie pierwszą wizytą w wielkim świecie i doświadczeniem, które w dużym stopniu mnie uformowało.

      Dolar był w tamtym czasie drogi, więc zarobiłem kupę kasy. Zdałem egzamin na prawo jazdy, a do tego kupiłem mnóstwo prawdziwych raperskich ciuchów, sprzęt grający i gramofony. Kupiłem też grillz [ozdobne, najczęściej złote nakładki na zęby – przyp. red.] – dostrzegłem, że któryś z raperów z Wu-Tang Clan ma takie z kłami wampira, przez co zamarzyłem o własnych. Zrobił mi je chiński złotnik na Harlemie – mam je zresztą do tej pory, ale służą już tylko jako pamiątka, bo zmienił mi się trochę rozstaw uzębienia. Gdy wróciłem do Polski, byłem już w pełni „czarny” i turbo rapowy, co niektórych kłuło w oczy. Sam jednak czułem, że to ja ubieram się jak na rapera przystało, natomiast inni wyglądają niczym ciecie.

      Wywodzisz się z inteligenckiego domu; twoi rodzice na co dzień СКАЧАТЬ