Sobieski. Lew, który zapłakał. Sławomir Leśniewski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sobieski. Lew, który zapłakał - Sławomir Leśniewski страница 10

Название: Sobieski. Lew, który zapłakał

Автор: Sławomir Leśniewski

Издательство: PDW

Жанр: Биографии и Мемуары

Серия:

isbn: 9788308071991

isbn:

СКАЧАТЬ areną gorszących scen pomiędzy Lubomirskim i Czarnieckim na tle sposobu prowadzenia dalszych działań, ostatecznie postanowiono przyjąć plan tego drugiego i przenieść je na teren Wielkopolski. Tym samym odrzucona została koncepcja marszałka połączenia się z Sapiehą i wydania Karolowi Gustawowi decydującej bitwy w rejonie Warszawy. Lubomirski pokazał, że w imię większej sprawy potrafi zrezygnować z własnych ambicji. Wydaje się, że z taktycznego punktu widzenia jego plan miał mniejsze szanse na udaną realizację, gdyż Szwedzi wciąż dysponowali znaczną przewagą w piechocie i artylerii, co mogło przesądzić o wyniku batalii, tymczasem posiadając liczną konnicę, można było z powodzeniem kontynuować wojnę szarpaną, z tak dużymi sukcesami stosowaną już od kilku miesięcy przez Czarnieckiego. Sobieski znalazł się pod komendą Lubomirskiego. Początek wyprawy przyniósł kilka porażek. Nie zdołano zdobyć ani Łowicza, ani silnie umocnionego i bronionego przez liczną załogę Torunia. Tutaj 19 kwietnia wykazał się Sobieski, który wraz z Wiśniowieckim przeprowadził szaleńczą szarżę na szaniec przedmostowy. Według sekretarza marszałka, imć Bartosza Piestrzeckiego, obaj „tak poszli na strzelbę i działa, że aż ze szańcu wyparowani Szwedzi na most sromotnie do miasta uciekali”. Jednak pułk starosty jaworowskiego – jak podkreśla Korzon – był do ataku „tylko gwoli animuszu rycerskiego posłany”. Nie liczono na wiele więcej, ostatecznie za pomocą konnicy trudno zdobywać dobrze opatrzone, ziejące ogniem mury obronne.

      I tak właśnie z grubsza miała wyglądać cała kampania. Dzięki rycerskiemu animuszowi, wspartemu wydatnie pomocą mieszczan, udało się Polakom zdobyć Bydgoszcz i Nakło, ale już w bitwie pod Kłeckiem na początku maja na nic się zdała niemal trzykrotna przewaga nad wojskami księcia Adolfa Jana. Królewski brat okazał się doskonałym taktykiem i dzięki współdziałaniu poszczególnych jednostek oraz wielkiej sile ognia z łatwością rozproszył nieprzyjaciela, dając Jakubowi Łosiowi powód do biadolenia o wielkiej konfuzji rodaków, którzy się okazali zupełnie bezbronni w obliczu szwedzkiej „armaty”. Być może kłecka porażka uświadomiła Lubomirskiemu, iż dobrze się stało, że pomysł stoczenia bitwy w otwartym polu z samym Karolem Gustawem nie doszedł do skutku. Nie mógł jednak wiedzieć, że taka sposobność pojawi się już niebawem. Po rozdzieleniu się z kasztelanem kijowskim w Uniejowie marszałek ruszył naprzeciw nadciągającemu od strony Lwowa Janowi Kazimierzowi. U jego boku podążał Sobieski, nie do końca wiedząc, czego ma się spodziewać. Nie stryczka i konfiskat z pewnością, ale ostra reprymenda, wyrzuty i kwaśna mina króla zapewne by go nie zdziwiły. Tymczasem na starostę oczekiwała miła niespodzianka. Dwudziestego szóstego maja w obozie pod Karczewem nad Wisłą Jan Kazimierz nadał mu urząd chorążego wielkiego koronnego, otwierający zwykle drogę do buławy hetmańskiej. Nominacja nie tyle doceniała ostatnie dokonania Sobieskiego, ile raczej nosiła w sobie akt przekreślenia poprzednich jego win. Dostrzegł to wstrzemięźliwy wcześniej w ocenach Korzon, pisząc: „Ta łaska królewska ma wartość przebaczenia za spełnioną w zeszłym roku z b r o d n i ę [rozspacjowanie moje – S.L.] i uznania dopełnionej dzielnymi czynami restytucyi”. Dla porządku tylko warto przypomnieć, że urząd chorążego zwolnił Koniecpolski, który został wojewodą sandomierskim. Tak zatem obaj niedawni odstępcy jednocześnie zasłużyli sobie na splendory i awanse.

      Wkrótce po nominacji Sobieski, którego szabla – jak pisze Korzon – „nie pobłądzi już nigdy; będzie służyła wiernie Polsce i chrześcijaństwu”, znalazł się wraz z większą częścią wojsk Rzeczypospolitej pod Warszawą. Nadszedł czas na odebranie Szwedom stolicy. Niewielka załoga pod dowództwem słynącego z bezwzględnej dyscypliny i okrucieństwa feldmarszałka Arvida Wittenberga nie miała większych szans w konfrontacji z królewską armią. Pierwszy, samowolny i nieskoordynowany, atak ciurów obozowych Szwedom udało się odeprzeć, a jak napisał jeden z nieznanych z nazwiska korespondentów: „Owo tego dnia wielka konfuzja i zamieszanie było… aż naszej piechocie i dragonii do tych naszych ochotników strzelać kazano”. Atak tłuszczy, zwanej z tatarska haramzą, na tyle wstrząsnął jednak obrońcami, że kiedy nazajutrz, 1 lipca, do szturmu ruszyły regularne oddziały, Wittenberg porzucił zamysł walki do ostatniego żołnierza i nakazał kapitulację. Szwedzki feldmarszałek powędrował pod klucz do Zamościa, a Polacy i Litwini oraz ich władca otrzymali niepełny miesiąc na radość ze zwycięstwa, zmąconą widokiem zniszczonego i rozgrabionego miasta.

      Dwudziestego ósmego lipca pod jego murami, a konkretnie: na prawobrzeżnym praskim przedmieściu, rozegrała się wielka trzydniowa bitwa z połączonymi armiami Karola Gustawa i Wielkiego Elektora, czyli Fryderyka Wilhelma I, brandenburskiego lennika Rzeczypospolitej, który opowiedział się po stronie jej wroga. Chorąży koronny wystąpił na czele własnego pułku, który doznał niespodziewanego wzmocnienia: w przeddzień batalii przydzielono do niego nadesłany przez chana krymskiego Mehmeda IV Gireja prawie dwutysięczny oddział Tatarów dowodzony przez Subchana Ghaziego Ağę. Z zachowanych przekazów nie dowiemy się, czy Sobieski był zmuszony potraktować go w równie obcesowy sposób, jak to uczynił Sienkiewiczowski Kmicic, aby wymóc posłuch i subordynację ze strony nienawykłego do posłuchu sojusznika, ale Subchan Ghazi pod komendą chorążego raczej nie sprawiał kłopotów. Tego, że Sobieski od razu wziął go mocno w garść, dowodzi przebieg bitwy. Sam chorąży nie został jej pierwszoplanową postacią, ba, jego imię – jak stwierdza Korzon – „nie ukazało się w głównych relacyach tak polskich, jak cudzoziemskich, a jednak pomysłowość i energia jego zasługiwały na pamięć zaszczytną”. Za to półdzicy stepowi jeźdźcy tak bardzo dali się we znaki Szwedom i Brandenburczykom, że w nieprzyjacielskich źródłach poświęcono im wiele uwagi. Być może nawet więcej, niż na to zasłużyli. Mikołaj Jemiołowski zapisał w pamiętniku: „Orda też tylko bokami hukając nadrabiała, a szczerze na Szwedów natrzeć czy nie chciała, czyli też o skórę swą obawiała się”. Podobnie o ich zachowaniu wypowiadał się Pasek, może zbyt wiele oczekujący od sojuszników nawykłych do innych sposobów wojowania, a także Konstanty Górski, który podawał w wątpliwość znaczenie działań z udziałem Tatarów. Prawda leży zapewne pośrodku.

      Sobieski zajmował pozycję w centrum polskiego szyku, a Tatarzy, jak zaświadcza Łoś, nacierali „z pułkiem Jmć Pana chorążego koronnego”, wyróżniając się aktywnością szczególnie pierwszego i drugiego dnia walk. W błyskawicznych atakach kilkakrotnie wychodzili na tyły sojuszników i szarpali ich skrzydła, wzbudzając panikę wśród nieprzyjacielskich żołnierzy, często po raz pierwszy w życiu mających do czynienia z krymskimi koczownikami. Część ordyńców zaatakowała tabory wroga i dopiero zdecydowana kontrakcja ze strony generała majora Henryka Horna, dowodzącego doborowymi regimentami rajtarów, rozproszyła ich i zmusiła do odwrotu. Właśnie wtedy wielu wojowników potopiło się w bagnach. Tatarzy nie stracili bojowego ducha nawet wówczas, gdy w ogniu wrogich armat i karabinów złamany został atak polskiej husarii i stało się jasne, że bitwa zakończy się porażką; uderzyli raz jeszcze na tyły wojsk Karola Gustawa i Fryderyka Wilhelma, ale wobec braku synchronizacji z działaniami innych jednostek ich atak został łatwo odparty. Mimo to, chociaż noc była wyjątkowo ciemna i „własnej dłoni zobaczyć nie było można” – jak pisze w monografii poświęconej bitwie Mirosław Nagielski – nagłymi wypadami „stale alarmowali obóz sprzymierzonych. Zmusiło to obu wodzów do pozostawienia w pełnej gotowości części oddziałów”. Obawa przed operującą w okolicach Bródna ordą w dużej mierze odwiodła też Karola Gustawa od decyzji o natarciu większością sił w celu zepchnięcia przeciwnika w koryto Wisły.

      Było oczywiste, że tak wielki upór i konsekwencja wykazywane na polu walki przez Tatarów to nie zasługa Subchana Ghaziego Aği, skorego bardziej do rabunków i brania w jasyr niż do udziału w regularnej bitwie i nadstawiania karku własnego i swoich ordyńców, ale komenderującego nimi Sobieskiego. Pod Warszawą chorąży koronny błysnął dowódczym talentem w skali nieporównywalnej do jego wszystkich poprzednich wojennych dokonań. Szybki, zdecydowany w decyzjach, odrzucający wahania, potrafił w maksymalny sposób wykorzystać potencjał tkwiący w nadzwyczaj ruchliwej tatarskiej jeździe. Nie mógł przy jej pomocy СКАЧАТЬ