Sobieski. Lew, który zapłakał. Sławomir Leśniewski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sobieski. Lew, który zapłakał - Sławomir Leśniewski страница 9

Название: Sobieski. Lew, który zapłakał

Автор: Sławomir Leśniewski

Издательство: PDW

Жанр: Биографии и Мемуары

Серия:

isbn: 9788308071991

isbn:

СКАЧАТЬ i Dariusza Ostapowicza, wyrażoną w książce Obalanie mitów i stereotypów. Od Jana III do Tadeusza Kościuszki: „Cóż, nie negujemy stwierdzenia, że dla żołnierza doświadczenie wojskowe to ważna rzecz, ale czy koniecznie, aby je zdobyć, trzeba było zabijać rodaków walczących z najeźdźcą?!”. Ja jeszcze dodam, iż nie dość, że była drogo opłacona, to nie zawsze przynosiła oczekiwane skutki i Sobieski, chociażby podczas bitwy pod Mątwami – już niebawem będzie o niej mowa – miał się zachować niczym niedoświadczony żółtodziób, uczniak, który w czasie pobierania lekcji sztuki wojennej u Karola Gustawa zbyt często wagarował.

      Aby jednak już zakończyć wątek „brązowienia” życiorysu Sobieskiego i okrawania go ze wstydliwych faktów, nie od rzeczy będzie wspomnieć Sienkiewicza, któremu należy się specjalne wyróżnienie w tym dziele. O dezercji kwarcianych wspomniał w Potopie jednym zdaniem i uczynił to tak sprytnie, że obok dwóch postaci wymienionych z nazwiska – Koniecpolskiego i Wiśniowieckiego – trzecia została nazwana „panem starostą jaworowskim”. Przedni żart. Wielki mag słowa nie skłamał, ale – powodowany niechęcią do szargania dobrego imienia przyszłego króla – posłużył się wybiegiem retorycznym dobrze kłamstwo kamuflującym, prawdziwym stwierdzeniem użytym w taki sposób, aby nic z niego nie wynikało. Cóż bowiem, poza gronem historyków i znawców tematu, mogło ono powiedzieć przeciętnemu czytelnikowi? Przyniosło to zresztą nieoczekiwany efekt, iście z pogranicza absurdu. Pewien autor o mniej znanym nazwisku napisał w swojej pracy o panu staroście Jaworowskim (bez podania imienia owej persony), co postać Sobieskiego, zdrajcy z okresu potopu, miało ukryć pod jeszcze głębszą pierzyną historyczno-patriotycznej poprawności bądź też – jak kto woli – nietykalności. Tyle tylko że głupota ocierająca się o śmieszność obnaża i dyskwalifikuje bardziej od gorzkiej prawdy. Uczyniła to w wypadku Sobieskiego, czyni z postaciami mniejszego kalibru.

      Wspomniany wcześniej jakby mimochodem Gołąb to nieduża miejscowość – położona niedaleko ujścia Wieprza do Wisły – o której w tej książce będzie jeszcze mowa. To właśnie tam nękający Szwedów wojną „szarpaną” kasztelan kijowski Stefan Czarniecki doznał z ich ręki niewielkiej w skali operacyjnej, ale dotkliwej porażki, która zachwiała jego pewnością siebie. Każdy, kto przeczytał Potop, dobrze pamięta dwa słowa, jakie nazajutrz po owym starciu, stoczonym 18 lutego 1656 roku, zagościły na ustach żołnierzy Karola Gustawa: „Czarniecki zniesion”. Uciekinierów z rozbitych oddziałów regimentarza – posłużmy się znów słowami Sienkiewicza – „długo ścigały chorągwie Zbrożka i Kalińskiego, przy Szwedach jeszcze zostające”. Podobno ich podkomendni jedynie płazowali szablami rodaków, wołając do nich: „Uciekajcie, zdrajcy królewscy”. Ciekawe, co wówczas robił Sobieski, który u ich boku miał jeszcze trwać przez kilka następnych tygodni? Cieszył się szczerze z rozproszenia Czarnieckiego, co w pierwszym momencie wyglądało na znaczny sukces, czy może podówczas już tylko płazował, szykując się jednocześnie do zmiany frontu? Jeśli tak, to przemiana trwała nadto długo i wskazane przez Zbigniewa Wójcika opamiętanie było chyba bardziej wymuszone przebiegiem wydarzeń, niż stanowiło przejaw świadomego, dogłębnie przemyślanego wyboru w poczuciu popełnionego wcześniej przeniewierstwa.

      Ostatecznie jednak Jan Sobieski, niosąc w sercu i na plecach ciężki balast wstydu, opuścił szeregi Szwedów bądź też Niemców, gdyż tak najczęściej zwała ich ludność, i niemal od następnego dnia z animuszem zaczął zwalczać niedawnych towarzyszy broni. Brr, już po raz drugi sięgam po tę frazeologiczną zbitkę, na odległość pachnącą fałszem. Czynił to z zacietrzewieniem i oddaniem właściwym wszystkim synom marnotrawnym wracającym na łono wyrozumiałego ojca, a w tym wypadku miłościwego króla, który nie mógł nie wybaczyć zdrady, nawet gdyby bardzo chciał. Zbyt wielu było tych, co zdradzili, a później powrócili, w siodle i z szablą w dłoni prostując swe powikłane życiowe wybory. Zbyt wielu niezbędnych w dalszej wojnie, by ich surowo karać. Nie doświadczyli tego ani ludzie pokroju Sienkiewiczowskiego Kmicica, ani nawet tak cyniczni i niebezpieczni zdrajcy jak Bogusław Radziwiłł i Hieronim Radziejowski, którzy po zakończeniu wojny zyskali przebaczenie króla. Jakże znajomo w polskiej historii pobrzmiewa ów schemat zachowania się i związanych z nim konsekwencji. Zresztą byli odstępcy to często najgorliwsi wykonawcy woli swoich nowych-starych panów i na tym właśnie – choć to trudne do przyjęcia przez ludzi uczciwych – polega ich największa atrakcyjność.

      Niewykluczone, że Sobieski swój powrót pod skrzydła prawowitego króla okupił jakąś nieprzyjemną sceną na podobieństwo tej, którą zafundował Kmicic Kuklinowskiemu, wyzywając go od sprzedawczyków i plując mu w twarz. Przekazy o tym milczą, ale wśród niezłomnych obrońców Jana Kazimierza zapewne znalazłaby się garść żołnierzy i szlachty, którzy nie odmówiliby sobie takiego właśnie potraktowania starosty jaworowskiego i krasnostawskiego (po bracie). Wiemy natomiast, w jaki sposób tę zmianę frontu przyjął Karol Gustaw. Na jego rozkaz parę tygodni później portrety Sobieskiego i innych polskich dowódców, którzy zdradzili szwedzkiego monarchę, zawisły na szubienicach, przybito do nich również tabliczki z ich nazwiskami. W epoce, w której honor bywał jeszcze w cenie, tak spektakularna jego utrata musiała zaboleć. Chyba że Sobieski już od pierwszego dnia po podniesieniu w górę dwóch palców i złożeniu hańbiącej przysięgi nauczył się żyć ze świadomością tego faktu.

      Do obozu rodaków Jan Sobieski przeszedł wraz z Dymitrem Wiśniowieckim w okolicy Łańcuta, co pozwoliło Czarnieckiemu i Lubomirskiemu wzmocnić pościg za uchodzącymi w kierunku Sandomierza Szwedami. Trzydziestego marca pod miasteczkiem Nisko obaj skruszeni magnaci – jak wspomina Stanisław Oświęcim w Diariuszu – „in compensam szwedyzowania [tj. odpokutowując współpracę ze Szwedami – S.L.] naparli się i wcale szczęśliwie cały dzień nacierali na króla szwedzkiego aż w sam tabor, z wielką nieprzyjaciela szkodą, i tak go coraz używając, aż pod sam Sandomierz przyprowadzili”. Kronikarz nie byłby sobą, gdyby trochę nie podkoloryzował. Nieprzyjaciel poniósł znaczne straty, ale i Polacy się ich nie ustrzegli. Karol Gustaw osobiście kierował walką, a że znał się na rzeczy, pomimo chwilowego zaskoczenia zdołał utrzymać szyk, wziąć do niewoli kilka polskich chorągwi i rozbić oddziały czających się w lesie chłopów. Wkrótce padł Sandomierz i król szwedzki z niedużą armią, osłabioną dodatkowo kolejnymi dezercjami, m.in. Jana Sapiehy, został szczelnie otoczony w widłach Wisły i Sanu. Przez chwilę się wydawało, że miejsce to okaże się dlań śmiertelną pułapką. Uratowały go w równej mierze szczęście, własny geniusz i błędy po stronie przeciwnika. Czarniecki i Lubomirski opuścili obóz na wieść o nadciągających posiłkach dla Szwedów, prowadzonych przez margrabiego badeńskiego Fryderyka, a pod ich nieobecność wojewoda witebski Paweł Sapieha na czele Litwinów nie zdołał zatrzymać przeciwnika w matni. Obiektywnie miał zbyt mało sił i niemal w ogóle nie dysponował piechotą, która była niezbędna do realizacji postawionego przed nim zadania.

      Sobieski uczestniczył w słynnym rajdzie idących komunikiem obu polskich wodzów i walczył zarówno pod Kozienicami, jak i w słynnej bitwie pod Warką, tak pięknie, choć z delikatnym nagięciem faktów, opisanej przez Sienkiewicza. Wbrew legendzie o sukces nie było trudno – osiem i pół tysiąca polskiej jazdy walczyło z trzykrotnie słabszym liczebnie wrogiem i raczej pokłony należy bić przed kunsztem logistycznym regimentarza i marszałka, którzy w kilka dni w warunkach wiosennych roztopów pochłonęli przestrzeń dzielącą Sandomierz od Kozienic i swoim nagłym pojawieniem się zupełnie zaskoczyli margrabiego, niż silić się na pochwały związane z rozegraniem samej bitwy. Inna rzecz, że Fryderyk, powiadomiony przez króla o ciągnących na niego Polakach, fatalnie skalkulował czas i zbyt długo zwlekał z odwrotem, pragnąc połączyć się z załogami Janowca i Radomia. Szwedzi zerwali most na Pilicy, ale Polacy sforsowali rzekę wpław – tradycja pozostawiła obraz Czarnieckiego rzucającego się w jej nurt z okrzykiem: „Za mną, bracia…” – i uderzyli na cofającego się wroga. W pierwszym momencie to on miał przewagę, lecz walczący na czele husarii Lubomirski nie dał się СКАЧАТЬ