Sobieski. Lew, który zapłakał. Sławomir Leśniewski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sobieski. Lew, który zapłakał - Sławomir Leśniewski страница 12

Название: Sobieski. Lew, który zapłakał

Автор: Sławomir Leśniewski

Издательство: PDW

Жанр: Биографии и Мемуары

Серия:

isbn: 9788308071991

isbn:

СКАЧАТЬ na wojnę, a jak wiadomo, nieobecnym trudno zadbać o swoje sercowe interesy. Same tylko gorące spojrzenia i czułe słówka mogły nieco zamieszać w ślicznej dziewczęcej główce, ale niewiele więcej. I kiedy on walczył, najpierw niezbyt chlubnie u boku Szweda, a potem przeciwko niemu, Maria Kazimiera stała się obiektem zainteresowania ze strony jednego z najbogatszych magnatów Rzeczypospolitej. Był nim wnuk i imiennik słynnego hetmana i kanclerza wielkiego koronnego Jana Zamoyskiego, wojewoda sandomierski, nazywający siebie Sobiepanem i czerpiący z życia pełnymi garściami, bez oglądania się na opinię otoczenia. Rzeczywiście, niewielu w Koronie i na Litwie mogło się z nim równać.

      Ale to nie była jedyna przewaga, jaką miał nad Sobieskim. W przeciwieństwie do niego nie przeszedł na stronę Karola Gustawa i znalazł się u boku Jana Kazimierza podczas jego pobytu na Śląsku. Nie trzeba dodawać, że w ramach mocno okrojonego liczebnie dworu znalazła się tam również Maria Kazimiera. Niespełna trzydziestoletni właściciel Zamościa i tysięcy dusz chłopskich, podówczas już senator, słynął z lubieżności, słabości do trunków i biesiad. Choć w rzeczywistości płytki umysłowo i podszyty nieokrzesanym prostactwem, na pokaz był szarmancki, czynił wrażenie światowca i doskonale znał sposoby prowadzące do niedoświadczonego dziewczęcego serca, nieodpornego na roztaczany splendor i iście królewskie podarki. Jednym z nich, sprezentowanym z okazji urodzin, był wysadzany diamentami krzyż wielkiej wartości. Prawdopodobnie żadna nastolatka, niezależnie od epoki, nie pozostałaby nieczuła na tak konkretne wyrazy zainteresowania, szczególnie ze strony człowieka, którego na początku 1656 roku, kiedy Jan Kazimierz rozpaczliwie rozglądał się za sojusznikami, a jego małżonka układała plany polityczne związane z pozyskaniem Wielkiego Elektora, wymieniano jako możliwego przyszłego władcę Rzeczypospolitej.

      

      Portret Marii Kazimiery d’Arquien, Marysieńki, autor nieznany, trzecia ćwierć XVII wieku.

      Rozmowy dyplomatyczne były ściśle poufne i odbywały się w wąskim gronie, ale do dziewcząt z fraucymeru Ludwiki Marii to i owo zwykle docierało. Błysk diamentów w połączeniu z błyskiem w oku magnata z widokami na koronę – nieważne, jak realnymi, bo któż by o to dbał, a tym bardziej podekscytowana sytuacją piętnastolatka – musiały zrobić na niej wrażenie. I skutecznie przesłaniały wady kandydata na męża, zarówno te zauważalne na pierwszy rzut oka, jak i te, o których jedynie szeptano tu i ówdzie. Poza tym, jak celnie rzecz ujął Battaglia, „Sobieski zniknął z oczu, więc i z serca, a nie zdążył jeszcze wypełnić jej myśli”. Przede wszystkim jednak Marysieńka, zawsze oddana i lojalna wobec królowej, musiała się liczyć z jej zdaniem i oczekiwaniami. A Ludwika Maria wybrała dla niej właśnie Zamoyskiego i gdyby nawet dziewczyna była na zabój zakochana w przystojnym staroście, który tymczasem powrócił pod opiekuńcze skrzydła prawowitego władcy i mężnie dokazywał w polu, to i tak ten związek nie mieścił się w jej planach.

      Wydaje się, że sprawa miała drugie dno, na tyle istotne, że ewentualne zamiary matrymonialne starosty nie miały, przynajmniej na razie, szans powodzenia. Marysieńka musiała zostać wydana za Zamoyskiego, aby jego żoną nie została inna dwórka z fraucymeru królowej, którą Ludwika Maria przyłapała w niedwuznacznej sytuacji z Janem Kazimierzem, wyjątkowo wrażliwym na kobiece wdzięki i chętnie z nich korzystającym. Królowa zażądała natychmiastowego wydalenia z granic Rzeczypospolitej owej dziarskiej i przedsiębiorczej panny, która zamarzyła sobie zająć jej miejsce w ramionach monarchy, ale on sam wpadł na pomysł wyswatania dzierlatki z ordynatem zamojskim, oczywiście w nadziei, że od czasu do czasu będzie mógł nadal zażywać jej wdzięków, dbając jednocześnie o stan poroża potomka wielkiego kanclerza. Szybka w działaniu Ludwika Maria przekreśliła te sprytne rachuby ku rozpaczy Sobieskiego. Trudno stwierdzić, co robi większe wrażenie: nielojalność króla wobec kobiety, której w znacznej mierze zawdzięczał uratowanie tronu podczas potopu, czy jej sprawność w uknuciu matrymonialnej intrygi. Ale przecież Ludwika Maria z talentów do intryg słynęła od dawna i w przyszłości jeszcze wiele razy miała je potwierdzić na różnych polach.

      Pod pełną kontrolą królowej uszyty został zgrabny kontrakt małżeński, w którym na pierwszy plan wysuwały się finansowe dary, a mówiąc wprost – pieniądze, za które Zamoyski w praktyce nabywał piękną Francuzkę. Żadnych wątpliwości w tym względzie nie pozostawia sekretarz Ludwiki Marii, Pierre des Noyers, który w jednym z listów napisał: „Książę Zamoyski, którego królowa żeni z panną d’Arquien…”. Ale też Zamoyski, zmieniając stan cywilny, zmuszony został do pewnej bolesnej ofiary. Musiał z dnia na dzień pozbyć się swoistego haremu pań lekkiej konduity, które dotychczas umilały mu życie – to chyba najdelikatniej ujęta w słowa prawda o jego erotycznych praktykach. Jan Andrzej Morsztyn był o wiele bardziej dosadny i przedstawił ją w mało znanym wierszyku, którego tytuł, Paszport kurwom z Zamościa, najdosłowniej koresponduje z treścią. Oto ordynat zamojski krótko przed wstąpieniem na ślubny kobierzec musiał, jak mówi poeta, „wyżenąć” służące wiernie i na każde pańskie zawołanie ladacznice. To jednak rozwiązało problem jedynie połowicznie. „Zośka z Zamościa, Baśka z Turobina, Jewka ze Zwierzyńca, z Krzeszowa Maryna” pozostawiły bowiem po sobie niemiłe pamiątki rozwiązłych orgii, których konsekwencje miały się ujawnić szybko i w sposób dla Zamoyskiego oraz jego młodziutkiej żony fatalny.

      Sobiepan nie należał do wyjątków; wielu innych magnatów również utrzymywało „podręczne” haremy. Także Sobieski w tym względzie niewiele im ustępował, notując epizod z grupą ponętnych Wołoszek, które jako uciekinierki z ogarniętych wojną terenów znalazły schronienie w Jaworowie. Sam zresztą nie omieszkał napisać o swoim erotycznym temperamencie: „Ja z natury mojej byłem tak łacnym do ożenienia, jako łacno złączyć wodę z ogniem. Jedną się kontentować miłością nie tydzień, ale dzień jeden było niepodobna”. Miało to jednak ulec radykalnej zmianie za sprawą nadobnej Francuzki.

      Wesele z ordynatem zamojskim, wyprawione w marcu 1658 roku, stało pod znakiem wielkiego pijaństwa, w którym brylował szczególnie pan młody, zahartowany od wczesnych lat w tego rodzaju rozrywce. Zawarte pod takimi auspicjami małżeństwo nie mogło być udane. Dla Marii Kazimiery okazało się koszmarem, chociaż nie od razu. W jej biografii Marek Komaszyński napisał: „Pożycie państwa Zamoyskich układało się od samego początku dziwnie”. Noc poślubną spędzili osobno. Ordynat był chory i „nie czynił tej rzeczy, aż w Warce” – dopiero miesiąc później. Wbrew powszechnemu przekonaniu i zdaniu wielu historyków na początku Maria Kazimiera darzyła Zamoyskiego uczuciem, na co wskazuje treść jej listów. Kiedy ciężko zachorował, niemal bez zmrużenia oka przez trzy tygodnie czuwała przy jego łożu. Była skłonna z pobłażliwością patrzeć na jego przywary i na różne sposoby je usprawiedliwiać, nakłaniając jednocześnie męża do wyzbycia się złych nawyków. Ale to się okazało syzyfową pracą; ordynat był gościem w domu, a poza nim dawał upust przyjemnościom, do których przywykł od wczesnej młodości. Jej korespondencja często pozostawała bez odpowiedzi, gdyż „Zamoyski chętniej dzierżył w dłoni puchar aniżeli gęsie pióro” i w towarzystwie kompanów z kawalerskich jeszcze lat zapamiętale trwonił ogromny majątek. Sobiepan nie zaniedbywał tylko jednego: z podziwu godną regularnością fundował żonie kolejne ciąże, jakby chciał ukierunkować całą jej uwagę i aktywność na dzieci, uwalniając się od utyskiwań. Pierwsza córeczka przyszła na świat na początku 1659 roku; ochrzczona na cześć królowej jej imionami, zmarła po miesiącu. Ten sam los miał spotkać dwie następne dziewczynki – jedną z powodu wypadku podczas przejażdżki Marysieńki saniami, po którym długo dochodziła do siebie. To sprowokowało Tadeusza Boya-Żeleńskiego do skreślenia dość brutalnie brzmiącego zdania o jej dzieciach: „Wszystkie niewydarzone, mrące w niemowlęctwie”. Czwarte z nich przyszło na świat martwe.

      Niewiele СКАЧАТЬ