Sto lat samotności. Габриэль Гарсиа Маркес
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sto lat samotności - Габриэль Гарсиа Маркес страница 18

Название: Sto lat samotności

Автор: Габриэль Гарсиа Маркес

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Поэзия

Серия:

isbn: 978-83-287-0620-0

isbn:

СКАЧАТЬ wahadła do wozu zaprzężonego w woły, do pługa, do wszystkich wprawianych w ruch narzędzi. Tak bardzo go zmęczyła gorączka bezsenności, że pewnego poranka nie mógł rozpoznać starca o białej głowie i niepewnych ruchach, który wszedł do jego pokoju. Był to Prudencio Aguilar. Kiedy w końcu go poznał, zdziwiony, że umarli także się starzeją, José Arcadio Buendía odczuł ból tęsknoty. „Prudencio – wykrzyknął – jak mogłeś przebyć tak daleką drogę!”. Po wielu latach śmierci tęsknota za żywymi jest tak intensywna, potrzeba towarzystwa tak paląca, tak przerażająca bliskość drugiej śmierci, istniejącej wewnątrz śmierci, że Prudencio Aguilar w końcu zaczął kochać najzacieklejszego ze swych wrogów. Od dawna już zapewne go szukał. Wypytywał o niego zmarłych z Riohacha, zmarłych, co przybywali z Valle de Upar i od strony bagnisk, ale nikt mu nie odpowiadał, bo Macondo było osadą nieznaną zmarłym aż do chwili, gdy przybył Melquíades i naznaczył je czarnym punkcikiem na zagmatwanych mapach śmierci. José Arcadio Buendía rozmawiał z Prudenciem aż do świtu. Parę godzin później, wyczerpany czuwaniem, wszedł do warsztatu Aureliana i zapytał: „Jaki mamy dzisiaj dzień?”. Aureliano odpowiedział mu, że wtorek. „Tak i mnie się wydawało – powiedział José Arcadio Buendía. – Ale nagle zorientowałem się, że to wciąż poniedziałek, jak wczoraj; popatrz na niebo, spójrz na ściany, na begonie. Dziś też jest poniedziałek”. Przyzwyczajony do jego dziwactw, Aureliano nie zwrócił na to uwagi. Następnego dnia, w środę, José Arcadio Buendía znowu wszedł do warsztatu. „To przerażające – powiedział – spójrz na powietrze, posłuchaj, jak dźwięczy słońce, tak samo jak wczoraj i przedwczoraj. Dziś też jest poniedziałek”. Tego wieczoru Pietro Crespi zastał go na ganku płaczącego niewdzięcznym płaczem starców; opłakiwał Prudencia Aguilara, Melquiadesa, rodziców Rebeki, własnego ojca i matkę, wszystkich, których mógł sobie przypomnieć i którzy byli wtedy osamotnieni w śmierci. Pietro podarował mu nakręcanego niedźwiadka, chodzącego na dwóch łapach po drucie, nie zdołał jednak uspokoić jego obsesji. Zapytał, co się stało z projektem, o którym mówił mu kilka dni temu, dotyczącym skonstruowania maszyny wahadłowej umożliwiającej człowiekowi latanie w powietrzu, a on odpowiedział, że to niemożliwe, gdyż wahadło może unieść w powietrze wszystko oprócz samego siebie. W czwartek José Arcadio Buendía znowu zjawił się w warsztacie ze zbolałą twarzą. „Maszyna czasu się zepsuła – oświadczył, łkając – a Urszula i Amaranta są tak daleko!” Aureliano skarcił go łagodnie jak dziecko, a on słuchał potulnie. Spędził sześć godzin, oglądając dokładnie różne przedmioty, próbując znaleźć jakąś różnicę między ich wyglądem dzisiejszym i wczorajszym, jakąś zmianę, która świadczyłaby o biegu czasu. Całą noc przeleżał na łóżku, nie zmrużywszy oka, wzywając Prudencia Aguilara, Melquiadesa, wszystkich zmarłych, żeby przyszli podzielić jego troskę. Ale nikt nie przyszedł. W piątek rano wstał wcześniej od innych domowników, by w dalszym ciągu śledzić zmiany w przyrodzie, póki nie można było mieć najmniejszych wątpliwości, że nadal jest poniedziałek. Wtedy wyrwał futrynę z drzwi i z całą furią swojej niepospolitej siły zaczął niszczyć aparaty alchemiczne, gabinet dagerotypii, warsztat złotniczy, póki ich nie rozbił na proszek, krzycząc jak opętany w jakimś piskliwym i płynnym, ale zupełnie niezrozumiałym języku. Zamierzał rozprawić się z resztą domu, kiedy Aureliano wezwał na pomoc sąsiadów. Trzeba było dziesięciu mężczyzn, by go obalić, czternastu, żeby go związać, dwudziestu, żeby zaciągnąć do kasztana na dziedzińcu, gdzie pozostawiono go przywiązanego, szczekającego w obcym języku, toczącego zieloną pianę z ust. Kiedy przyjechała Urszula z Amarantą, nadal był przywiązany za ręce i nogi do pnia kasztana, przemoczony deszczem i w stanie zupełnej nieświadomości. Przemawiały do niego, ale ich nie poznał i odpowiedział coś niezrozumiałego. Urszula rozwiązała mu ręce i kostki u nóg, pokaleczone od ucisku lin, i pozostawiła przywiązanego do drzewa tylko w pasie. Później zbudowano daszek z liści palmowych, żeby go chronił przed słońcem i deszczem.

      Aureliano Buendía…

      Aureliano Buendía i Remedios Moscote pobrali się w pewną marcową niedzielę, przed ołtarzem, który ojciec Nicanor Reyna kazał wznieść w salonie. Wydarzenie to nastąpiło po czterech tygodniach zamieszania w domu Moscote, gdyż mała Remedios osiągnęła dojrzałość, zanim wyzbyła się nawyków dzieciństwa. Jakkolwiek matka uprzedziła ją o zmianach, jakie dokonują się w organizmie w okresie dojrzewania, któregoś lutowego popołudnia dziewczynka z krzykiem przerażenia wpadła do salonu, gdzie były jej siostry. Don Apolinar Moscote wyprowadził ją czym prędzej z salonu, bo majtki miała uwalane brunatną mazią. Wyznaczono ślub za miesiąc. Ledwie starczyło czasu, żeby ją nauczyć samodzielnego mycia się i ubierania i wytłumaczyć najprostsze obowiązki domowe. Sadzano ją na gorących cegłach i kazano siusiać, żeby odzwyczaić ją od moczenia łóżka. Z wielkim trudem przekonano ją o nienaruszalności sekretu alkowy, gdyż Remedios była tak oszołomiona, a jednocześnie tak zachwycona nowością, że gotowa była wszystkim opowiadać szczegóły nocy poślubnej. Wiele wysiłku to kosztowało, ale w dniu przewidzianym na ceremonię zaślubin dziewczynka była tak wyszkolona w sprawach tego świata jak każda z jej sióstr. Don Apolinar poprowadził ją pod ramię ulicą przybraną w kwiaty i girlandy, pośród wystrzałów rakiet i przy dźwiękach muzyki kilku orkiestr, a panna młoda pozdrawiała dłonią i dziękowała uśmiechem tym wszystkim, którzy z okien życzyli jej szczęścia. Aureliano, ubrany w czarny garnitur, w tych samych lakierkach z metalowymi sprzączkami, które miał na sobie w niewiele lat później, stojąc przed plutonem egzekucyjnym, był przeraźliwie blady i czuł, że ściska mu się gardło, kiedy z rąk ojca odbierał narzeczoną w drzwiach domu i prowadził ją do ołtarza. Ona zaś zachowywała się z taką naturalnością i taktem, że nie straciła panowania nad sobą nawet wtedy, gdy Aureliano upuścił obrączkę, nakładając ją na palec oblubienicy. Wśród szeptów i zmieszania obecnych trzymała uniesioną dłoń w koronkowej mitence i pozostała tak z palcem serdecznym w pogotowiu do chwili, kiedy pan młody zdołał zatrzymać obrączkę nogą, żeby nie potoczyła się aż do drzwi, i wrócił zaczerwieniony do ołtarza. Jej matka i siostry cierpiały takie męki w obawie jakiejś gafy ze strony panny młodej podczas ceremonii, że w końcu same popełniły nietakt, podnosząc dziewczynkę do góry, by ją ucałować. Od tego dnia ujawniło się poczucie odpowiedzialności, naturalny wdzięk i spokojna pewność siebie, które zawsze miała zachować Remedios w obliczu przeciwności losu. Ona to z własnej inicjatywy odłożyła najlepszy kawałek odkrojony z tortu weselnego i zaniosła na talerzu razem z widelcem Josemu Arcadiowi Buendíi. Przywiązany do pnia kasztana, skurczony na drewnianej ławeczce pod daszkiem z liści palmowych, olbrzymi starzec, wynędzniały od słońca i deszczu, posłał jej nikły uśmiech wdzięczności i zjadł tort palcami, bełkocąc jakiś niezrozumiały psalm. Jedyną nieszczęśliwą osobą w radosnym gwarze uroczystości, ciągnącej się aż do poniedziałkowego świtu, była Rebeka Buendía. To miała być jej uroczystość. Za zgodą Urszuli jej ślub miał się odbyć tego samego dnia, ale Pietro Crespi otrzymał w piątek list z zawiadomieniem o śmiertelnej chorobie matki. Ślub odroczono. Pietro Crespi wyjechał do stolicy prowincji w godzinę po otrzymaniu listu i w drodze rozminął się z matką, która przybyła punktualnie w sobotę wieczorem i śpiewała na ślubie Aureliana smutną arię przygotowaną dla syna. Pietro Crespi wrócił dopiero w niedzielę po północy, aby pozamiatać śmieci po zabawie, chociaż w drodze powrotnej zajeździł na śmierć pięć koni, żeby zdążyć na własny ślub. Nigdy nie zdołano dociec, kto napisał ten list. Indagowana przez Urszulę Amaranta rozpłakała się z oburzenia i przysięgła swoją niewinność przed ołtarzem, którego stolarze nie zdążyli jeszcze rozmontować.

      Ojciec Nicanor Reyna, którego don Apolinar Moscote sprowadził z moczarów w celu udzielenia СКАЧАТЬ