Sto lat samotności. Габриэль Гарсиа Маркес
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sto lat samotności - Габриэль Гарсиа Маркес страница 13

Название: Sto lat samotności

Автор: Габриэль Гарсиа Маркес

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Поэзия

Серия:

isbn: 978-83-287-0620-0

isbn:

СКАЧАТЬ chronił od żaru południa. Chcąc zbudować dwa nowe piece, poleciła poszerzyć kuchnię, zburzyć stodołę, w której niegdyś Pilar Ternera przepowiadała przyszłość Josemu Arcadiowi, i powiększyć ją dwukrotnie, żeby w domu nigdy nie zabrakło pożywienia. Na podwórzu w cieniu kasztana miała być zbudowana jedna łazienka dla mężczyzn, druga dla kobiet, a w głębi duża stajnia, ogrodzony kurnik, obora i wielka ptaszarnia, otwarta na cztery strony świata, żeby bezdomne ptaki mogły z niej dowolnie korzystać. Z eskortą tuzina murarzy i stolarzy, jakby zarażona twórczą pasją swego męża, Urszula decydowała, jak rozmieścić źródła światła i ciepła, dzieląc przestrzeń bez najmniejszego poczucia jej granic. Pierwotny dom, zbudowany własnoręcznie przez jego założycieli, zapełniły narzędzia, materiały, zmęczeni i ociekający potem robotnicy, którzy prosili wszystkich, żeby im się nie plątać pod nogami, nie podejrzewając, że to właśnie oni wszystkim plączą się pod nogami, doprowadzeni do rozpaczy workiem z ludzkimi kośćmi, prześladującym ich wszędzie swoim grzechotem. W tym bałaganie, wdychając opary niegaszonego wapna i smoły, nikt dobrze nie rozumiał, w jaki sposób zaczął wyłaniać się z wnętrzności ziemi dom nie tylko największy, jaki kiedykolwiek widziano w Macondo, ale też najbardziej gościnny i chłodny ze wszystkich istniejących na obszarze moczarów. José Arcadio Buendía, usiłując zaskoczyć Opatrzność Bożą pośród tego kataklizmu, nie dostrzegł w ogóle, co się wokół niego dzieje. Nowy dom był już prawie skończony, kiedy Urszula wyciągnęła męża z jego świata chimer wiadomością, że otrzymała nakaz pomalowania fasady na kolor niebieski, a nie na biały, jak postanowili. Pokazała mu oficjalne rozporządzenie na papierze. José Arcadio Buendía, nie rozumiejąc nic z tego, co mówi żona, odcyfrował podpis.

      – Kto to jest? – zapytał.

      – Corregidor2 – odpowiedziała zatroskana Urszula. – Mówią, że został tu przysłany przez rząd.

      Corregidor, don Apolinar Moscote, przybył do Macondo po cichutku. Zatrzymał się w hotelu Jacoba – założonym przez jednego z pierwszych Arabów, którzy przyjeżdżali tu uprawiać swój handel zamienny – i następnego dnia wynajął pokój z drzwiami wychodzącymi na ulicę, w odległości dwóch przecznic od domu Josego Arcadia Buendíi. Postawił stół i krzesło kupione od Jacoba, zawiesił na ścianie godło republiki, które przywiózł ze sobą, i wymalował na drzwiach napis „Corregidor”. Zaczął urzędowanie od nakazu pomalowania domów na kolor niebieski, dla uczczenia rocznicy wyzwolenia narodowego. José Arcadio Buendía z kopią rozkazu w ręku zastał go w porze sjesty śpiącego w hamaku zawieszonym w pustym biurze. „Pan napisał ten papier?” – zapytał. Don Apolinar Moscote, człowiek w sile wieku, nieśmiały, z kompleksją sangwinika, przytaknął. „Jakim prawem?” – znów zapytał José Arcadio Buendía. Don Apolinar Moscote poszukał w szufladzie stołu jakiegoś dokumentu i pokazawszy go, powiedział: „Zostałem mianowany corregidorem tej okolicy”. José Arcadio Buendía nawet nie spojrzał na nominację. „Tutaj nie rządzi się za pomocą papierków – powiedział, nie tracąc spokoju. – I niech pan zapamięta raz na zawsze, że nie potrzebujemy żadnego corregidora, bo nie ma tu nic do naprawiania”.

      Wobec nieugiętej postawy don Apolinara Moscote, przemawiając wciąż tym samym spokojnym tonem, wygłosił szczegółowy wykład, w jaki sposób założono osadę, jak rozdzielono ziemię, wytyczono drogi i wprowadzono udogodnienia, których wymagała potrzeba chwili, nie zwracając się do żadnego rządu i nie korzystając z niczyjej pomocy. „Żyjemy tak spokojnie, że nikt tu jeszcze nie umarł, nawet śmiercią naturalną – powiedział. – Sam pan widzi, że dotychczas nie mamy cmentarza”. Stwierdził, że bynajmniej nie ubolewa nad brakiem pomocy ze strony rządu, przeciwnie, cieszy się, że pozwolono im dotychczas żyć i rozwijać się w spokoju, i wyraża nadzieję, że w dalszym ciągu tak będzie, gdyż nie po to założyli miasto, żeby pierwszy lepszy przybysz mówił im, co mają czynić. Don Apolinar Moscote włożył na siebie drelichową kurtkę, białą jak jego spodnie, nie tracąc ani na chwilę uroczystej powagi.

      – Toteż jeżeli chce pan tutaj zostać jako zwyczajny obywatel, będzie pan mile widziany – zakończył José Arcadio Buendía. – Ale jeżeli przybył pan wprowadzać tu zamieszanie, zmuszając ludzi do malowania domów na niebiesko, może pan zabrać swoje rzeczy i wynosić się tam, skąd pan przyszedł, ponieważ mój dom ma być biały jak gołąb.

      Don Apolinar Moscote zbladł, cofnął się o krok i zacisnąwszy szczęki, powiedział nie bez pewnej obawy w głosie:

      – Uprzedzam pana, że jestem uzbrojony.

      José Arcadio Buendía nie wiedział, w jakim momencie powróciła jego młodzieńcza siła pozwalająca mu niegdyś przewracać konia. Chwycił don Apolinara Moscote za klapy marynarki i podniósł go na wysokość swoich oczu.

      – Wolę teraz dźwignąć pana żywego – powiedział – niż później do końca życia dźwigać pańskiego trupa na moim sumieniu.

      I tak niósł go środkiem ulicy, zawieszonego za klapy marynarki, aż postawił go na drodze do moczarów. W tydzień później don Apolinar Moscote wrócił z oddziałem sześciu bosych i obszarpanych żołnierzy uzbrojonych w strzelby i z wozem zaprzężonym w woły, którym podróżowała jego żona i siedem córek. Później przybyły jeszcze dwa wozy z meblami, kuframi i sprzętem domowym. Zainstalował rodzinę tymczasowo w hotelu Jacoba, poszukując jednocześnie odpowiedniego domu, i na nowo otworzył swoje biuro, tym razem pod ochroną żołnierzy. Założyciele Macondo, zdecydowani wyrzucić najeźdźców, przyszli ze starszymi synami i oddali się do dyspozycji Josego Arcadia Buendíi. Ten jednak się sprzeciwił, bo – jak tłumaczył – don Apolinar Moscote powrócił ze swoją żoną i córkami i nie po męsku byłoby obrażać człowieka na oczach jego rodziny. Tak więc postanowił załatwić sprawę pokojowo.

      Towarzyszył mu Aureliano. W tym czasie zapuścił sobie czarne wąsy, usztywnione gumą arabską na końcach, i miał już ów stentorowy głos, tak charakterystyczny dla niego później, podczas wojny. Bez broni, nie zważając na straż, weszli do biura corregidora. Don Apolinar Moscote nie stracił spokoju, przedstawił im dwie swoje córki, które przypadkowo tam się znalazły, szesnastoletnią Amparo, ciemną jak matka, i dziewięcioletnią Remedios, śliczną dziewczynkę o zielonych oczach i cerze jak lilia. Były wdzięczne i dobrze ułożone. Skoro tylko weszli, zanim jeszcze ich przedstawiono, podały im krzesła, by usiedli. Obaj jednak pozostali na stojąco.

      – Bardzo dobrze, drogi panie – powiedział José Arcadio Buendía – zostanie pan tutaj, ale nie dlatego, że ma pan u drzwi tych zbójów z katapultami, lecz przez wzgląd na pańską żonę i córki.

      Don Apolinar Moscote stropił się, ale José Arcadio Buendía nie pozostawił mu czasu na odpowiedź.

      – Stawiam panu tylko dwa warunki – dodał. – Pierwszy: każdy pomaluje dom na taki kolor, na jaki będzie miał ochotę. Drugi: niech żołnierze natychmiast odejdą. My zapewnimy porządek.

      Corregidor podniósł prawą rękę z wyciągniętymi wszystkimi palcami.

      – Słowo honoru?

      – Słowo wroga – powiedział José Arcadio Buendía i dodał z goryczą: – Powiem panu jeszcze jedno, pan i ja zawsze będziemy wrogami.

      Tego popołudnia żołnierze opuścili miasteczko; w kilka dni potem José Arcadio Buendía wyszukał dom dla rodziny corregidora. Wszyscy się uspokoili oprócz Aureliana. СКАЧАТЬ



<p>2</p>

Słowo corregidor (przewodniczący zarządu miasta, sprawujący jednocześnie władzę sądowniczą i administracyjną) pochodzi od czasownika corregir – naprawiać (przyp. tłum.).