Sto lat samotności. Габриэль Гарсиа Маркес
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sto lat samotności - Габриэль Гарсиа Маркес страница 21

Название: Sto lat samotności

Автор: Габриэль Гарсиа Маркес

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Поэзия

Серия:

isbn: 978-83-287-0620-0

isbn:

СКАЧАТЬ przespały się z nim tej nocy w sklepiku Catarina, zaprowadziły go nagiego do sali tanecznej, żeby wszyscy zobaczyli, że na jego ciele nie ma ani milimetra skóry bez tatuażu czy to z przodu, czy z tyłu, od szyi aż do palców u nóg. Nie mógł zżyć się na nowo z rodziną. Spał przez cały dzień, a noce spędzał w dzielnicy domów publicznych, urządzając popisy siły. Przy nielicznych okazjach, kiedy Urszuli udało się go posadzić przy rodzinnym stole, promieniował życzliwością, zwłaszcza gdy opowiadał o swoich przygodach w dalekich krajach. Przeżył katastrofę okrętu i dwa tygodnie dryfował po Morzu Japońskim, żywiąc się mięsem swego towarzysza, który zmarł na udar słoneczny i którego mięso, solone i konserwowane w soli, pieczone na słońcu było ziarniste i miało słodkawy smak. Kiedyś, w słoneczne popołudnie w Zatoce Bengalskiej, marynarze z jego statku pokonali smoka morskiego, w którego brzuchu znaleziono hełm, ostrogi i broń krzyżowca. Na Morzu Karaibskim widział zjawę okrętu korsarskiego Viktora Huguesa z ożaglowaniem poszarpanym wiatrami śmierci i masztami zżartymi przez żuki morskie, zagubionego po wsze czasy w drodze na Gwadelupę. Urszula płakała przy stole, tak jakby czytała listy, które nigdy nie przyszły, a w których José Arcadio opisywał swoje niepowodzenia i przygody. „A tutaj taki wielki dom, synku – szlochała – i tyle jedzenia wyrzuconego świniom”. Ale w głębi ducha nie mogła pojąć, że chłopak, którego zabrali Cyganie, jest tym samym olbrzymem, który zjadał teraz pół prosiaka na obiad i od jego wiatrów więdły kwiaty. Podobnie było z resztą rodziny. Amaranta nie mogła ukryć wstrętu, jaki ogarniał ją przy stole na odgłos jego zwierzęcej czkawki. Arcadio, który nie znał sekretu swego pochodzenia, zaledwie odpowiadał na pytania zadawane mu w wyraźnym celu pozyskania jego uczuć. Aureliano próbował wskrzesić dawne dni, kiedy sypiali we wspólnym pokoju, przywrócić braterską zażyłość z czasów dzieciństwa, ale w pamięci Josego Arcadia nie było już na to miejsca, bo życie na morzu obciążyło ją zbyt wieloma innymi wspomnieniami. Tylko Rebeka uległa przy pierwszym ataku. Tego popołudnia, gdy ujrzała go przechodzącego przez sypialnię, pomyślała, że Pietro Crespi wygląda jak wymoczek przy tym stuprocentowym samcu, którego wulkaniczny oddech słychać było w całym domu. Szukała jego bliskości pod każdym pretekstem. Kiedyś José Arcadio, mierząc ją od stóp do głowy bezczelnym spojrzeniem, powiedział: „Kawał kobiety z ciebie, siostrzyczko”. Rebeka przestała panować nad sobą. Jadła ziemię i wapno ze ścian z chciwością dawnych czasów i ssała palec tak żarłocznie, że zrobił jej się odcisk na kciuku. Wymiotowała jakimś zielonym płynem ze zdechłymi pijawkami. Spędzała noce bezsennie, trzęsąc się w gorączce, walcząc z obłędem, czekając, aż zadrży dom od kroków Josego Arcadia wracającego o świcie. Pewnego popołudnia, kiedy wszyscy spali po obiedzie, nie mogła się już dłużej opierać i poszła do jego sypialni. Nie spał i leżał w kalesonach, rozciągnięty w hamaku przywiązanym do haków linami okrętowymi. Jego olbrzymie nagie ciało zdobne w kolorowe rysunki i napisy tak ją przeraziło, że chciała się wycofać. „Przepraszam – powiedziała – nie wiedziałam, że tu jesteś”. Ale zniżyła głos, żeby nikogo nie obudzić. „Chodź tutaj” – powiedział. Rebeka posłuchała. Zatrzymała się obok hamaka oblana lodowatym potem, czując, jak jej kiszki skręcają się w węzły, kiedy José Arcadio głaskał ją po kostkach u nóg, a potem przesuwał palce wzdłuż łydek i ud, mrucząc: „Aj, siostrzyczko, aj, siostrzyczko”. Musiała dokonać nadludzkiego wysiłku, żeby nie paść trupem, kiedy jakaś huraganowa siła uniosła ją w pasie, pogwałciła jej intymność i poćwiartowała jak ptaka. Zdążyła jeszcze podziękować Bogu za to, że się urodziła, nim zatraciła świadomość w niepojętej rozkoszy i nieznośnym bólu, grzęznąc w dymiącym bagnisku hamaka, który wchłonął jak bibuła eksplozję jej krwi.

      W trzy dni później wzięli ślub podczas popołudniowej mszy. W przeddzień uroczystości José Arcadio poszedł do sklepu Pietra Crespiego. Zastał go udzielającego lekcji gry na lutni i przystąpił do rzeczy natychmiast, nie odwołując go na bok. „Żenię się z Rebeką” – powiedział mu.

      Pietro Crespi zbladł, wręczył lutnię jednemu ze swych uczniów i oznajmił, że lekcja na dzisiaj skończona. Kiedy zostali sami w przeładowanym salonie, pełnym instrumentów muzycznych i nakręcanych zabawek, Pietro Crespi powiedział:

      – To pańska siostra.

      – Nic mi to nie przeszkadza – odpowiedział José Arcadio.

      Pietro Crespi wytarł czoło chustką przesyconą zapachem lawendy.

      – To coś przeciwnego naturze – tłumaczył – a poza tym prawo tego zabrania.

      José Arcadio zniecierpliwił się nie tyle argumentacją, co bladością Pietra Crespiego.

      – Sram na naturę – oświadczył. – I przychodzę o tym zakomunikować, żeby oszczędzić panu fatygi chodzenia i pytania o cokolwiek Rebeki.

      Ale jego brutalność załamała się, gdy zobaczył, że Pietrowi Crespiemu wilgotnieją oczy.

      – No cóż – powiedział już innym tonem. – Jeżeli zagustował pan w tej rodzinie, to została jeszcze Amaranta.

      Ojciec Nicanor ogłosił na niedzielnym kazaniu, że José Arcadio i Rebeka nie są rodzeństwem. Urszula nigdy nie przebaczyła czegoś, co uznała za niewybaczalną hańbę dla rodziny, i kiedy nowożeńcy wrócili z kościoła, zabroniła im przekroczyć próg swojego domu. Dla niej jak gdyby umarli. Wynajęli więc domek naprzeciw cmentarza i sprowadzili się tam bez żadnych mebli prócz hamaka Josego Arcadia. W noc poślubną Rebekę ugryzł w stopę skorpion, który wlazł do jej pantofla. Zdrętwiał jej język, ale to nie zmąciło ich budzącego powszechne zgorszenie miodowego miesiąca. Sąsiadów przerażały krzyki, które budziły całą dzielnicę co najmniej osiem razy w ciągu nocy i trzy podczas sjesty, i modlili się, żeby tak niepohamowana namiętność nie zakłóciła spokoju zmarłych.

      Z całej rodziny zatroszczył się o nich tylko Aureliano. Kupił im trochę mebli i dostarczył pieniędzy, dopóki José Arcadio nie odzyskał poczucia rzeczywistości i nie zaczął uprawiać bezpańskiego pola za domem. Amaranta natomiast nigdy nie zdołała przezwyciężyć swojej urazy do Rebeki, chociaż życie ofiarowało jej satysfakcję, o jakiej nie marzyła: z inicjatywy Urszuli, która nie wiedziała, jak zmazać hańbę rodzinną, Pietro Crespi nadal przychodził do nich we wtorki na obiady, znosząc swoją klęskę ze spokojną godnością. Zachował czarną wstążkę na kapeluszu, na znak szacunku dla rodziny, i okazywał swoje przywiązanie do Urszuli, przynosząc jej egzotyczne podarunki: sardynki portugalskie, marmoladę z tureckich róż, a kiedyś przepiękną mantylę z Manili. Amaranta traktowała go z serdeczną troskliwością. Odgadywała jego życzenia, odcinała mu zwisające nitki u mankietów koszuli i wyhaftowała tuzin chusteczek z jego inicjałami jako podarunek urodzinowy. We wtorki po obiedzie, kiedy haftowała na ganku z begoniami, Pietro Crespi dotrzymywał jej towarzystwa. Amaranta, którą on zawsze traktował jak dziecko, nagle objawiła mu się jako kobieta. Brakowało jej wdzięku, ale miała wyjątkową subtelność i przenikliwość spojrzenia na sprawy tego świata i skrywała w sobie niewypowiedzianą tkliwość. W pewien wtorek, kiedy już nikt nie wątpił, że później lub wcześniej musi się to stać, Pietro Crespi poprosił ją, by została jego żoną. Amaranta nie przerwała roboty. Poczekała, aż przejdzie gorący rumieniec sięgający po czubki jej uszu, a głos przybierze spokojną dojrzałość.

      – Oczywiście, Crespi – powiedziała – ale kiedy się lepiej poznamy. Niedobrze jest przyspieszać bieg rzeczy.

      Urszula oburzyła się. Pomimo szacunku, jakim darzyła Pietra Crespiego, nie udawało jej СКАЧАТЬ