Tysiąc Wspaniałych Słońc. Халед Хоссейни
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу TysiÄ…c WspaniaÅ‚ych SÅ‚oÅ„c - Халед Хоссейни страница 18

СКАЧАТЬ Nie. Kalkutę.

      Mariam zamrugała.

      – To żart. Oczywiście, że Kabul. A co innego miałbym ci pokazać? – Sięgnął do szarej torby. – Ale najpierw muszę ci coś powiedzieć.

      Wyjął z torby błękitną burkę. Kiedy ją podniósł, na jego kolana spłynęły metry pofałdowanej tkaniny. Zwinął burkę i spojrzał na Mariam.

      – Mam klientów, Mariam, mężczyzn, którzy przyprowadzają do mojego sklepu swoje żony. Kobiety przychodzą niezasłonięte, rozmawiają ze mną, patrzą mi w oczy bez wstydu. Mają pomalowane twarze i spódniczki przed kolana. Czasem pokazują mi nawet swoje stopy, żebym wziął miarę, a ich mężowie stoją i się temu przyglądają. Pozwalają na to. Nie widzą nic dziwnego w tym, że jakiś obcy mężczyzna dotyka bosych stóp ich żon! Mają się za nowoczesnych mężczyzn, intelektualistów, przypuszczam, że z racji wykształcenia. Nie widzą, że niszczą sobie nang i namus, honor i cześć.

      Pokręcił głową.

      – Większość z nich mieszka w zamożnych dzielnicach Kabulu. Zabiorę cię tam. Sama zobaczysz. Ale nie brak ich i tu, Mariam, w naszym sąsiedztwie, tych miękkich mężczyzn. Kilka domów dalej mieszka nauczyciel, nazywa się Hakim, a jego żona przez cały czas chodzi po ulicy w samej chuście na głowie. Czuję się zażenowany, kiedy widzę coś takiego: mężczyznę niemającego kontroli nad swoją żoną.

      Spojrzał na Mariam stanowczo.

      – Ale ja jestem inny, Mariam. Tam, skąd pochodzę, jedno niewłaściwe spojrzenie, jedno nieodpowiednie słowo i już leje się krew. Tam, skąd pochodzę, twarz kobiety jest sprawą wyłącznie jej mężczyzny. Chcę, żebyś to zapamiętała. Rozumiesz?

      Mariam pokiwała głową. Podał jej torbę.

      Poczucie zadowolenia z aprobaty dla jej kucharskich umiejętności ulotniło się. W jego miejsce pojawiło się wrażenie kurczenia się, zapadania. Wola tego mężczyzny spadła na Mariam jak narzucające się i niewzruszone góry Safed-koh wznoszące się nad Gol Daman.

      – Widzę, że się rozumiemy – powiedział Raszid. – A teraz pozwól mi zjeść trochę więcej tego dal.

      11

      Mariam nigdy wcześniej nie miała na sobie burki. Raszid musiał jej pomóc ją włożyć. Usztywniona część zakładana na głowę opasywała ciasno jej czaszkę i była ciężka, a patrzenie na świat przez siatkę było bardzo dziwne. Ćwiczyła, chodząc w burce po pokoju, ale stale nadeptywała na plączący się pod nogami materiał i potykała się. Utrata pola widzenia peryferyjnego była irytująca, a dodatkowo fałdy tkaniny przylepiały jej się do ust, przez co miała wrażenie, że zaraz się udusi.

      – Przyzwyczaisz się – powiedział Raszid. – Założę się, że z czasem nawet to polubisz.

      Pojechali autobusem do miejsca, które Raszid nazwał park Szahr-e Nau, gdzie dzieci huśtały się na huśtawkach i przerzucały piłki ponad postrzępionymi siatkami rozwieszonymi między drzewami. Spacerowali, oglądając chłopców puszczających latawce. Mariam szła obok Raszida, nadeptując co chwila na rąbek burki. Raszid zabrał ją na obiad do małej kebabiarni obok meczetu, który nazwał Hadżi Jaghub. Podłoga była lepka, wnętrze zadymione, a ściany przesiąknięte zapachem surowego mięsa. Muzyka, którą Raszid określił mianem logari, była głośna. Kucharze, szczupli chłopcy, jedną ręką wachlowali obracające się rożna, a drugą, w której trzymali packę, odganiali muchy. Mariam nigdy dotąd nie była w restauracji i na początku wydało jej się to bardzo dziwaczne, że siedzi w zatłoczonym pomieszczeniu, pełnym obcych ludzi i unosi burkę, by włożyć sobie kawałek jedzenia do ust. W żołądku zaczął jej wzbierać ten sam niepokój co poprzedniego dnia przy piecu tandur, ale obecność Raszida dawała jej pewne poczucie bezpieczeństwa i po chwili muzyka, dym, a nawet ludzie przestali jej tak bardzo przeszkadzać. Ku swojemu zaskoczeniu odkryła, że burka również daje jej poczucie bezpieczeństwa. Była jak okno z widokiem w jedną tylko stronę. Mariam czuła się w niej jak obserwator ukryty przed badawczym wzrokiem nieznajomych. Nie musiała się już martwić, czy inni, rzuciwszy tylko na nią okiem, od razu poznają wszystkie sekrety jej wstydliwej przeszłości.

      Na ulicach Raszid pokazywał jej różne budynki i pewnym głosem podawał ich nazwy: to jest ambasada amerykańska, mówił, a to Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Wskazywał samochody, wiedział, jak się nazywają i gdzie zostały zrobione: sowieckie wołgi, amerykańskie chevrolety, niemieckie ople.

      – Jaki lubisz najbardziej? – spytał.

      Mariam zawahała się i pokazała wołgę. Raszid się zaśmiał.

      Kabul był dużo bardziej zatłoczony niż te części Heratu, które miała okazję zobaczyć Mariam. Było w nim mniej drzew i mniej riksz, zaprzężonych w konie, za to więcej samochodów, wyższych budynków, ulicznych świateł i brukowanych ulic. I wszędzie słychać było specyficzny dialekt: słowo „kochana” brzmiało dżan a nie dżun, a słowo „siostra” – hamszira zamiast hamszire i tak dalej.

      U ulicznego sprzedawcy Raszid kupił jej lody. Mariam po raz pierwszy jadła lody i nie mogła uwierzyć, że można mieć tak niezwykłe doznania smakowe. Pochłonęła całą miseczkę lodów z pokruszonymi orzeszkami pistacjowymi na wierzchu i maleńkimi ryżowymi makaronikami na dnie. Zachwycała się zaskakującą konsystencją, miękką słodyczą tego deseru.

      Spacerem doszli do miejsca zwanego Kucze Morgha, ulica Kurcząt. Był to wąski, zatłoczony bazar w dzielnicy, która, jak powiedział Raszid, jest jedną z najzamożniejszych w Kabulu.

      – W tej okolicy mieszkają zagraniczni dyplomaci, bogaci biznesmeni, członkowie rodziny królewskiej – tego typu ludzie. Nie tacy jak ty czy ja.

      – Nie widzę tu żadnych kurczaków – zauważyła Mariam.

      – To jedyne, czego nie znajdziesz na ulicy Kurcząt – zaśmiał się Raszid.

      Po obu stronach ulicy mieściły się sklepy i małe kramy z czapkami z jagnięcej skórki i czapanami w kolorach tęczy. Raszid zatrzymał się przy jednym ze sklepów, żeby obejrzeć grawerowany srebrny sztylet, a w drugim jego uwagę zwróciła stara strzelba, która, jak zapewniał sprzedawca, pochodziła z czasów pierwszej wojny przeciw Brytyjczykom.

      – A ja jestem Mosze Dajan – szepnął Raszid. Uśmiechnął się lekko pod nosem i Mariam odniosła wrażenie, że ten uśmieszek zarezerwowany jest tylko dla niej. Prywatny małżeński uśmiech.

      Przechodzili obok sklepów z dywanami i rękodziełem, mijali cukiernie i kwiaciarnie, a także sklepy z ubraniami dla mężczyzn i dla kobiet, a w nich za koronkowymi zasłonkami Mariam zobaczyła młode dziewczęta przyszywające guziki i prasujące kołnierze. Od czasu do czasu Raszid pozdrawiał znajomych sprzedawców, czasem w języku farsi, czasem w paszto. Kiedy ściskali sobie dłonie i całowali się w policzki, Mariam stała kilka kroków dalej. Raszid nie machał, aby podeszła, ani jej nie przedstawiał.

      Potem poprosił, by zaczekała przed sklepem z haftowanymi tkaninami.

      – Znam właściciela – powiedział. – Wejdę tylko na chwilkę i powiem „salam”.

СКАЧАТЬ