Kobiety niepodległości Bohaterki żony powiernice. Iwona Kienzler
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kobiety niepodległości Bohaterki żony powiernice - Iwona Kienzler страница 11

Название: Kobiety niepodległości Bohaterki żony powiernice

Автор: Iwona Kienzler

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Биографии и Мемуары

Серия:

isbn: 978-83-65838-75-9

isbn:

СКАЧАТЬ niebezpieczeństwie. 5 września 1924 roku, kiedy prezydent był z wizytą we Lwowie, gdzie otwierał zorganizowaną tam wystawę przemysłową, Teofil Olszewski, dziewiętnastoletni student ukraiński, rzucił w jego kierunku ładunek wybuchowy. Na szczęście tym razem nikomu się nic nie stało, gdyż bomba upadła za powozem, w którym jechał prezydent. Jak wykazało śledztwo, zamachowiec działał na zlecenie Ukraińskiej Organizacji Wojskowej.

      Po wszystkich przytoczonych przykładach nie zdziwi zapewne, że Wojciechowska jako żona prezydenta początkowo nie miała dobrej prasy. Jej poczynania związane chociażby z działalnością dobroczynną przechodziły praktycznie bez echa lub były krytykowane. Pierwszą akcję dobroczynną zainicjowała już w 1924 roku, a przebiegła ona pod hasłem „Chleb dla głodnych dzieci”, lecz niestety zakończyła się ona sromotną klęską. Polska arystokracja chętnie wydawała fundusze na cele charytatywne, ale nikt z arystokratów nie miał zamiaru brać udziału w akcji prowadzonej przez prezydentową. Nie mogli darować jej mężowi, że w wyścigu o najwyższy urząd w państwie pokonał kandydata prawicy. Po tym nieudanym przedsięwzięciu Maria już nie objęła swoim patronatem żadnej akcji dobroczynnej, co oczywiście negatywnie odbiło się na jej popularności. Kiedy jednak ktokolwiek zwrócił się do niej z prośbą o finansowe wsparcie, nigdy nie odmawiała. Tak było, gdy mieszkańcy wioski wołyńskiej Huta Szczepańska przysłali do kancelarii prezydentowej pismo z podaniem o wsparcie finansowe budowanego przez nich kościoła. Maria bezzwłocznie wyasygnowała na ten cel kwotę pięciu tysięcy złotych — równowartość miesięcznych zarobków swojego małżonka. Z czasem stosunek prasy, zwłaszcza tej katolickiej, do Marii Wojciechowskiej zmienił się na lepsze — zaczęto ją postrzegać jako chodzący wzorzec matki Polki, wychowującej swoje dzieci w bojaźni bożej. Kiedy w grudniu 1924 roku para prezydencka obchodziła dwudziestą piątą rocznicę ślubu, gazety katolickie zamieściły obszerną relację ze związanych z tym uroczystości kościelnych. „Oby za Twoim przykładem, Pani Prezydentowo, każda matka polska pamiętała, że wychowanie dziatek w miłości Boga i bliźniego i w poświęcaniu się dla jego ideałów jest wielkim chrześcijańskim dziełem i zarazem aktem wysokiego patriotyzmu”18 — pisał dziennikarz katolickiego „Wielkopolanina Ilustrowanego” w artykule Srebrne gody prezydenta Rzplitej. O ile jednak Maria była przez prokościelną prasę uważana za wzorową katoliczkę, o tyle religijność samego prezydenta, byłego socjalisty, budziła spore zastrzeżenia. Większość prawicowych polityków uważała, że Wojciechowski jedynie udaje człowieka wierzącego, gdyż może mu to pomóc w karierze politycznej. Tymczasem zarówno Stanisław, jak i Maria byli ludźmi wierzącymi, ochrzcili swoje dzieci, a ich syn Edmund we wczesnej młodości nawet chciał zostać księdzem. Tyle tylko, że nie lubili obnosić się ze swoją wiarą.

      Co ciekawe, hierarchowie ówczesnego Kościoła polskiego, na czele z prymasem Aleksandrem Kakowskim, mieli znacznie lepsze zdanie o prezydencie niż o jego małżonce. Ksiądz prymas darzył Wojciechowskiego wielką sympatią i szacunkiem, natomiast o jego żonie pisał, iż jest to kobieta niewykształcona, zarzucając jej, iż zatruwała swojemu mężowi życie. Zdaniem hierarchy Maria „nie była zdolna prowadzić domu na szeroką skalę. Życie towarzyskie w domu prezydentostwa Wojciechowskich było przeto zgoła wykluczone”19. Jest to opinia bardzo krzywdząca dla bohaterki, chociażby w kwestii zarzucanego jej braku wykształcenia, co nie ma żadnego pokrycia w rzeczywistości. Wojciechowscy faktycznie nie wiedli bujnego życia towarzyskiego, ale wyłącznie z wyboru i bynajmniej nie dlatego, że pierwsza dama nie była w stanie prowadzić domu na odpowiednim poziomie.

      Wojciechowski zdaniem wielu był odpowiednim prezydentem na tak niepewne czasy, w jakich przyszło mu sprawować urząd. Jak twierdził Witos, uważano go „powszechnie za człowieka nadzwyczaj prawego i uczciwego, dorastającego przy tym do zajmowanego stanowiska. W krótkim też czasie potrafił on też zdobyć sobie szacunek niemal u wszystkich”20. Mimo to stosunki między nim a Piłsudskim uległy wkrótce znacznemu pogorszeniu. A przecież zaraz po wyborach wydawało się, że ich wzajemne kontakty będą układać się wręcz idealnie, tym bardziej że wkrótce po złożeniu przysięgi przez Stanisława państwo Wojciechowscy udali się z wizytą do Marszałka. Ale szybko między dawnymi przyjaciółmi wszystko się popsuło. Wojciechowski bronił swojej niezależności i nie zamierzał w niczym ulegać dawnemu przyjacielowi, a ten nie chciał być odstawiony na boczny tor. Gestem dobrej woli niewątpliwie było powołanie na stanowisko ministra spraw wojskowych jednego z najbliższych współpracowników Marszałka, generała Kazimierza Sosnkowskiego. Sytuacja zaogniła się, kiedy prezydent nie zgodził się na powołanie Marszałka na oficjalnego wodza sił zbrojnych, jednocześnie popierając postulowaną przez Grabskiego reformę władz wojskowych. Dymisja Sosnkowskiego i powierzenie teki ministra niechętnemu Piłsudskiemu Władysławowi Sikorskiemu ostatecznie popsuły relacje między Komendantem i prezydentem. Odbiło się to rykoszetem na żonie głowy państwa, gdyż ludzie z obozu Piłsudskiego przypuścili na Marię frontalny atak, chcąc zniszczyć jej reputację. W tym celu rozpuszczano wyssane z palca plotki, które przedstawiały Wojciechowską w bardzo niekorzystnym świetle.

      Tymczasem do prezydenta docierały pogłoski o planowanym przez piłsudczyków zamachu stanu, ale Wojciechowski puszczał je mimo uszu. Za nic nie chciał uwierzyć, że jego stary druh, który zeswatał go z Marią, mógłby wybrać pozaparlamentarną drogę zdobycia władzy. Zresztą sam bardzo ułatwił Marszałkowi sprawę, powierzając w 1925 roku tekę ministra spraw wojskowych w gabinecie Aleksandra Skrzyńskiego generałowi Lucjanowi Żeligowskiemu, zaprzysięgłemu zwolennikowi Marszałka. A ten, obsadzając funkcje kierownicze w wojsku zaufanymi ludźmi, umożliwił Piłsudskiemu przeprowadzenie zamachu.

      Do poważnego kryzysu rządowego doszło na początku maja 1926 roku wraz z upadkiem rządu Skrzyńskiego. Kandydatem na szefa nowego gabinetu ugrupowań prawicowo-centrowych został Wincenty Witos, ale jego osoba nie zyskała aprobaty prezydenta, forsującego Józefa Chacińskiego z Chrześcijańskiej Demokracji lub Jana Dębskiego z PSL „Piast”. Kiedy obaj faworyzowani przez niego kandydaci odmówili, ostatecznie zdecydował się poprzeć Witosa, który sformował swój gabinet 10 maja 1926 roku. Ministrem spraw wojskowych został generał Juliusz Malczewski, człowiek co prawda niezwiązany z obozem piłsudczykowskim, ale mający wyjątkowo słabe rozeznanie w nastrojach panujących w armii, a do tego niedoceniający wpływu oraz autorytetu, jakim cieszył się w jej szeregach Piłsudski.

      Zamach stanu, do którego doszło 12 maja 1926 roku, został poprzedzony, jakbyśmy to dzisiaj powiedzieli, przez fake news, czyli nieprawdziwą informację o ostrzelaniu willi Marszałka w Sulejówku. Miało to na celu pozyskanie przychylności opinii publicznej dla szykującej się rewolucji. Piłsudski był w nie najlepszych stosunkach z Wojciechowskim, ale liczył na jego poparcie. Sądził, że jego dawny towarzysz partyjny stanie się bezwolnym narzędziem w jego rękach i będzie legitymizować obalenie rządu Witosa. Zgodnie z pierwotnymi planami oddziały wierne Marszałkowi miały zająć najważniejsze urzędy państwowe i kluczowe mosty w Warszawie, natomiast sam Piłsudski rankiem 12 maja miał się spotkać z prezydentem w Belwederze. Okazało się jednak, że Wojciechowski wyjechał do Spały. W ten sposób zamachowcy utracili element zaskoczenia, dając wojskom wiernym legalnemu rządowi czas na przygotowanie się do obrony. Wbrew temu, co przewidywał Marszałek, część armii opowiedziała się jednak za gabinetem Witosa. W obliczu planowanego zamachu minister spraw wojskowych generał Malczewski mianował generała Tadeusza Rozwadowskiego komendantem obrony Warszawy. W samej stolicy, jak również w województwie warszawskim i powiatach siedleckim oraz łukowskim województwa lubelskiego, wprowadzono stan wyjątkowy.

      Wojciechowski, na wieść o wydarzeniach w Warszawie, czym prędzej przyjechał do miasta, by o godzinie siedemnastej spotkać się z Marszałkiem na moście Poniatowskiego. Jak wspomina Wojciechowski, rozmowa toczyła się w dość nerwowej atmosferze: „powitałem go [Piłsudskiego] słowami: stoję na straży honoru wojska polskiego — co widocznie wzburzyło go, gdyż uchwycił mnie za rękaw i zduszonym głosem СКАЧАТЬ