Kobiety niepodległości Bohaterki żony powiernice. Iwona Kienzler
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kobiety niepodległości Bohaterki żony powiernice - Iwona Kienzler страница 12

Название: Kobiety niepodległości Bohaterki żony powiernice

Автор: Iwona Kienzler

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Биографии и Мемуары

Серия:

isbn: 978-83-65838-75-9

isbn:

СКАЧАТЬ jego nieugięta postawa obrońcy praworządności zaskoczyły Piłsudskiego liczącego na bezkrwawe i błyskawiczne przejęcie władzy. Także dalszy rozwój wypadków potoczył się zupełnie nie po myśli Komendanta.

      Tymczasem w Warszawie rozgorzały walki uliczne. Wojska wierne Piłsudskiemu do wieczora 12 maja zdołały opanować Pragę i przejąć kontrolę nad kilkoma ważnymi obiektami w stolicy, natomiast siły popierające rząd zgrupowały się wokół siedziby głowy państwa, Belwederu. W takiej sytuacji Marszałek podjął próbę negocjacji z prezydentem, ale spotkał się z jego stanowczą odmową. Wojciechowski liczył, że dzięki posiłkom wojskowym ściągniętym do stolicy uda się odeprzeć zamachowców. Niespodziewanie Piłsudskiego poparło jednak nie tylko PPS, ale nawet komuniści z KPP, a strajk na kolei skutecznie uniemożliwił transport wojsk wiernych rządowi. W obliczu przewagi zamachowców rząd zaproponował prezydentowi przeniesienie najwyższych władz państwa do Poznania i prowadzenie dalszej walki, ale Wojciechowski stanowczo odmówił. Kiedy jednak wojska wierne Marszałkowi opanowały lotnisko, a pociski zaczęły spadać niebezpiecznie blisko Belwederu, zdecydował się na przeprowadzkę do Wilanowa, gdzie zwołał naradę w celu rozpatrzenia możliwości dalszego prowadzenia walk. Obecni na naradzie wojskowi opowiedzieli się oczywiście za kontynuacją zbrojnego oporu, ale członkowie rządu, w tym także sam Witos, byli temu przeciwni. Wojciechowski, wysłuchawszy wszystkich obecnych, uznał, iż dla dobra narodu walki należy przerwać. Podjął decyzję o rezygnacji z urzędu, nie czekając na koniec siedmioletniej kadencji.

      Co ciekawe, niektórzy historycy za doprowadzenie do zamachu obwiniają… Marię Wojciechowską. Jak się okazuje, pod koniec kwietnia 1926 roku z oficjalną wizytą do Belwederu z polecenia Marszałka przybył jego adiutant, pułkownik Bolesław Wieniawa-Długoszowski, człowiek zresztą dość kontrowersyjny, nie bez powodu nazywany „pierwszym birbantem II Rzeczypospolitej”. Adiutant Piłsudskiego nie wylewał za kołnierz, ale też lubował się w dysputach prowadzonych z poetami — Lechoniem, Słonimskim i Tuwimem. W ogóle znacznie lepiej czuł się w towarzystwie różnej maści artystów i ludzi pióra niż wśród kolegów wojskowych. Był chociażby stałym bywalcem Ziemiańskiej, warszawskiej kawiarni, ulubionego miejsca spotkań skamandrytów, którzy mieli swój stolik na pięterku lokalu. Wszystkie warszawskie snoby śniły, by chociaż na chwilę usiąść w tym miejscu, obok Lechonia czy Zimińskiej, ulubionej aktorki poetów ze Skamandra. A tymczasem Wieniawa bywał tam często, gdyż — jak wspomniano — przedkładał towarzystwo Tuwima, Boya czy Słonimskiego nad kompanię Walerego Sławka oraz innych legionistów. Adiutant Marszałka słynął z pijackiej fantazji, a opowieści o jego ekscesach, jakich dokonywał w stanie nietrzeźwym, krążyły nie tylko po Warszawie, ale i po całej Polsce. Wobec Wieniawy, o którym plotkowała cała Polska, nikt nie mógł być obojętny — można go było albo bezkrytycznie lubić, albo nienawidzić.

      Bohaterka naszej opowieści nie zaliczała się jednak do grona wielbicielek pułkownika. Uważała wręcz, że swoim zachowaniem kala mundur oficera. Delikatnie mówiąc, nie darzyła go sympatią. Owego feralnego kwietniowego dnia 1926 roku adiutant Marszałka, na skutek błędu prezydenckiego adiutanta Comte’a, zamiast do gabinetu prezydenta trafił do gabinetu jego małżonki. „Rozmowa Wieniawy z panią prezydentową trwała niespełna trzy minuty — wspominał później Comte. — Z gabinetu wyszedł, a raczej wypadł cały purpurowy. Co powiedział pani Wojciechowskiej i co pani Wojciechowska rzekła jemu — nie dowiedziałem się nigdy. Zauważyłem tylko, że pani prezydentowa była tą wizytą bardzo podenerwowana i przez długi czas nie mogła mi tego darować”22. Być może Marszałek wysłał adiutanta, by umówił go z prezydentem na rozmowy ostatniej szansy, ale z owych planów nic nie wyszło — za sprawą Marii, która zdaniem Comte’a zapewne wykorzystała okazję, by powiedzieć Wieniawie, co o nim myśli. Wypowiedź żony głowy państwa mogła być odebrana „jako świadomy afront uczyniony przez prezydenta marszałkowi Piłsudskiemu. Bo chociaż to nie on wypadł z Belwederu jak z procy, lecz jego wysłannik, ale w tym wysłanniku dość powszechnie widziano drugie wcielenie marszałka”23. Czyżby więc to Maria była iskrą, która doprowadziła do wybuchu zamachu, w wyniku którego zginęło 379 osób, w tym 164 cywilów, a rany odniosło 920 ludzi? Chociaż wydaje się to zupełnie nieprawdopodobne, nie można wykluczyć takiej ewentualności.

      Z dala od wielkiej polityki

      Po przejęciu władzy przez Marszałka Wojciechowski wycofał się z polityki. Pomimo że spodziewano się, iż urząd głowy państwa obejmie sam Piłsudski, ten odrzucił złożoną mu propozycję, argumentując, że nie umie „żyć bez pracy bezpośredniej, gdy istniejąca konstytucja taką właśnie pracę odsuwa i oddala”24. W takiej sytuacji prawica zaproponowała Wojciechowskiemu kandydowanie w wyborach prezydenckich, ale Stanisław stanowczo odrzucił taką możliwość. Ostatecznie prezydentem został Ignacy Mościcki, natomiast Wojciechowski powrócił do pracy spółdzielczej i publicystycznej. Chociaż oficjalnie nie sprawował żadnego urzędu, sprawy państwa wciąż go żywo interesowały, czemu dawał wyraz w pisanych artykułach, w których między innymi krytykował sanację za próbę podporządkowania spółdzielczości organom administracyjnym. Wykazał się przy tym niemałą odwagą, poważając się w roku 1933 na krytykę Marszałka, którego w publikacji Nowe zakusy przyrównał wręcz do Mussoliniego. Po przyjaźni między dawnymi towarzyszami partyjnymi nie został nawet ślad, a Wojciechowski pytany o ewentualne pojednanie z Piłsudskim niezmiennie odpowiadał, że pogodzi się z nim dopiero w zaświatach…

      Stanisław, wziąwszy rozbrat z wielką polityką, przedzierzgnął się w idealnego męża, tak jakby chciał zrekompensować Marii zaniedbania z pierwszego okresu ich związku, kiedy — jak na Latającego Holendra przystało — był wiecznie nieobecny. Para żyła w dobrobycie, Wojciechowskiemu jako byłemu prezydentowi przysługiwała dożywotnia emerytura, a dodatkowy dochód stanowiły honoraria za drukowane w prasie artykuły, ale nie tylko. W 1926 roku Stanisław udzielał wykładów w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego, zajął się także prowadzeniem Spółdzielczego Instytutu Naukowego. Miał przy tym zwyczaj zaczynania dnia od filiżanki kawy wypijanej w ulubionym lokalu. „Wojciechowski, który dopiero co opuścił Belweder, przychodził codziennie rano do małej kawiarenki, która znajdowała się na rogu Marszałkowskiej i Śniadeckich — opowiadał Wacław Zbyszewski, przedwojenny urzędnik MSZ i dyplomata, który po wojnie osiadł na emigracji i współpracował z Radiem Wolna Europa. — Zasiadał zawsze przy tym samym stoliku, na tym samym krześle, zamawiał białą kawę, żądał wszystkich gazet i wszystkie je czytał od deski do deski, bez słowa, z tą samą miną bez wyrazu”25.

      Wojciechowscy po wyprowadzce z Belwederu przenieśli się do sześciopokojowego domu znajdującego się przy ulicy Langiewicza 15 w Kolonii Staszica, ekskluzywnym osiedlu na stołecznej Ochocie wybudowanym w latach 1922–1926 według projektu znamienitych polskich architektów: Mariana Kontkiewicza, Adama Paprockiego, Józefa Referowskiego i Antoniego Dygata. Budynki stojące przy ulicy Langiewicza, wśród których znajdował się również dom Wojciechowskich, swoją formą nawiązywały do architektury szlacheckich dworów, zdobiły je więc kolumnowe portyki, kryte gontem dachy i trójkątne szczyty. Każdy, kto odwiedzał mieszkanie byłego prezydenta, był pod wrażeniem gustu, z jakim urządziła je pani domu. Na Langiewicza wraz z Wojciechowskimi zamieszkały także ich dzieci, Edmund i Zofia, ale wkrótce po rezygnacji Stanisława z urzędu jego córka zaręczyła się z synem byłego premiera Władysława Grabskiego, pisarzem Władysławem Janem Grabskim. Zofia, jak przystało na córkę niegdysiejszych socjalistów, nie zamierzała być jedynie żoną przy mężu, aczkolwiek fach, który sobie wybrała, nie zawsze dawał gwarancję godziwego zarobku. Panna Wojciechowska postanowiła poświęcić się sztuce i została malarką. Decyzję tę podjęła jeszcze w gimnazjum, starając się łączyć edukację ogólną z nauką rysunku u Tadeusza Marczewskiego. W 1924 roku rozpoczęła studia w Szkole Sztuk Pięknych, które ukończyła w roku 1930 już jako pani Grabska СКАЧАТЬ