Kobiety niepodległości Bohaterki żony powiernice. Iwona Kienzler
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kobiety niepodległości Bohaterki żony powiernice - Iwona Kienzler страница 14

Название: Kobiety niepodległości Bohaterki żony powiernice

Автор: Iwona Kienzler

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Биографии и Мемуары

Серия:

isbn: 978-83-65838-75-9

isbn:

СКАЧАТЬ więzienia. Tym razem jednak Niemcy postanowili wykorzystać go do rozgrywki z byłym prezydentem. Sędziwemu Wojciechowskiemu oświadczyli, że jego syn odzyska wolność, gdy tylko on sam wyda oświadczenie, w którym uzna polski rząd emigracyjny za nielegalny. Prezydent doskonale zdawał sobie sprawę, że odmawiając, ryzykuje życiem swojego dziecka, ale wiedział także, że tym jednym podpisem przekreśliłby całą swoją wcześniejszą działalność i sprzeniewierzył się wszystkim ideałom, które wyznawał, dlatego oświadczenia nie podpisał, za co zapłacił straszliwą cenę. Nie wiadomo, czy Maria starała się nakłonić go do zmiany zdania. Możliwe, że tak było, wszak każda matka zrobi wszystko dla dobra swojego dziecka, ale z drugiej strony niewykluczone też, że popierała decyzję swojego męża, jako że z rodzinnego domu wyniosła przekonanie, iż są sprawy, za które warto oddać życie. W połowie sierpnia 1940 roku Edmund znalazł się w pierwszym transporcie do obozu koncentracyjnego w Auschwitz. Pomimo starań rodziny podjętych bezzwłocznie po otrzymaniu informacji o jego losie syn prezydenta nie przeżył obozowej gehenny — 21 lutego 1941 roku zmarł na tyfus, osierocając dwoje dzieci: trzyletnią Ewę i dwuletniego Stasia.

      Owdowiała Izasława nie miała nigdy pretensji do teścia za podjętą decyzję, która przecież kosztowała życie jej męża. Wiedziała, że może liczyć na ich pomoc i opiekę, a Wojciechowscy wspierali ją finansowo, mimo że sami nie żyli w dostatku. Maria, na tyle, na ile pozwalało jej zdrowie, pomagała synowej w wychowaniu wnucząt. Para prezydencka wspierała także innych, zupełnie obcych ludzi, nie wahając się narażać własnego życia. Tak było, kiedy na wieść o planowanych rewizjach w podwarszawskich miejscowościach Wojciechowscy przyjęli do siebie młodziutką Żydówkę, którą wcześniej ukrywała u siebie Zofia. A przecież karą za ukrywanie Żydów była wówczas śmierć…

      Po wybuchu powstania warszawskiego Wojciechowscy znaleźli się w tragicznej sytuacji. Pewnego wrześniowego dnia, kiedy powstańczy zryw już dogorywał, a Niemcy zaczęli wypędzać ze zrujnowanej stolicy cywilów, pod dom przy Langiewicza zajechał patrol Wehrmachtu, którego żołnierze dosłownie wtargnęli do mieszkania zajmowanego przez prezydenta i jego żonę. Stojący na czele major doskonale wiedział, z kim ma do czynienia, zainicjował uprzejmą rozmowę z gospodarzami, wymieniając z nimi uwagi na temat wiszących na ścianach obrazów i zwracając się do gospodarza per Herr Professor — „panie profesorze”. W tym samym czasie jego ludzie bezczelnie wynosili z domu co cenniejsze rzeczy. Kiedy major uznał, że nie ma już co kraść, uprzejmie pożegnał się z Wojciechowskimi i opuścił ich mieszkanie, zamykając drzwi od zewnątrz znalezionym wcześniej w ich domu kluczem. W międzyczasie jego podkomendni podłożyli ogień piętro wyżej, skazując tym samym prezydenta i jego małżonkę na śmierć w płomieniach. Na szczęście Wojciechowscy zajmowali lokal na parterze, a Stanisław, widząc, co się dzieje, nie stracił zimnej krwi, wybił szybę w drzwiach wiodących do ogrodu i czym prędzej wyprowadził Marię na zewnątrz. Potem zdołał jeszcze wrócić do mieszkania, by uratować trochę sprzętów i pościel, wyniósł też na zewnątrz obraz Matki Boskiej Częstochowskiej. Ich mieszkanie doszczętnie spłonęło, a wraz z nim wiele cennych przedmiotów, w tym także dokumenty i pamiątki z czasów prezydentury Wojciechowskiego. Stanisław i Maria, podobnie jak rzesza innych mieszkańców zrujnowanej Warszawy, zostali bez dachu nad głową. Przez jakiś czas koczowali pod garażem sąsiedniego domu, gdzie padli ofiarą napaści własowców, jak potocznie nazywano żołnierzy Rosyjskiej Armii Wyzwoleńczej, formacji kolaborującej z Niemcami, której członkowie słynęli z okrucieństwa i dopuszczali się mordów i grabieży na ludności cywilnej. Na szczęście Wojciechowskim udało się wyjść z opresji cało, napastnicy zabrali im tylko obrączki.

      Tymczasem ich córka Zofia dosłownie odchodziła od zmysłów, martwiąc się o swoich rodziców, pozostawionych w mieście, gdzie trwały powstańcze walki. I trzeba przyznać, że miała ku temu uzasadnione podstawy. Nieoczekiwanie pomoc w odnalezieniu rodziców zaproponował jej pewien niemiecki oficer, wdzięczny za opatrzenie go po wypadku, któremu uległ przed domem Zofii. Niemiec wybrał się na motorze do Warszawy pod wskazany przez Grabską adres, by przywieźć do Gołąbek rodziców Zofii. Niestety jego misja zakończyła się fiaskiem: kiedy przybył na miejsce, znalazł jedynie stos należących do Wojciechowskich przedmiotów ocalałych z pożaru i pospiesznie złożonych przez Stanisława pod garażem sąsiadów. Oficer zapakował je na motor i zawiózł do Gołąbek, pragnąc chociaż w ten sposób odwdzięczyć się Zofii za okazaną mu wcześniej pomoc.

      Jak się okazało, tuż przed przyjazdem Niemca na Langiewicza jeden z niemieckich patroli zapędził staruszków na bocznicę kolejową, skąd wraz z innymi zostali wywiezieni pociągiem do Pruszkowa, a konkretnie — na teren Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego położonych w pruszkowskiej dzielnicy Żbików, gdzie funkcjonował założony przez niemieckie władze okupacyjne Dulag 121, obóz przejściowy dla ludności cywilnej Warszawy ocalałej z powstania, nie bez powodu zwany „drugim piekłem warszawiaków”. Według dostępnych dziś źródeł przez obóz w Pruszkowie mogło przewinąć się od 400 do 600 tysięcy osób. Zgodnie z zarządzeniem niemieckich władz Dulag 121 był miejscem przejściowego pobytu ludności cywilnej, skąd więźniów wywożono do obozów koncentracyjnych bądź na roboty przymusowe do Rzeszy. Ludzi przetrzymywano tam w warunkach urągających zasadom higieny, stłoczonych w niegdysiejszych pomieszczeniach przemysłowych, pozbawionych środków higienicznych, w brudzie i smrodzie. Na domiar złego hale, w których przebywali więźniowie, wypełnione były żelastwem, kolejowym złomem, a istniejące kanały rewizyjne wypełnione były nieczystościami. Wyczerpani ludzie spali na betonie, a ci, dla których zabrakło miejsca bądź którzy nie mogli znieść panującego tam brudu i smrodu, koczowali na zewnątrz przy prowizorycznych ogniskach. Funkcję komendanta obozu pełnił pułkownik Kurt Sieber, który tak naprawdę odpowiadał wyłącznie za utrzymanie porządku i sprawy związane z logistyką. Co ciekawe, niemiecki oficer zapisał się w pamięci osadzonych w Pruszkowie warszawiaków jako człowiek łagodny, dość dobrze odnoszący się do przebywających tam Polaków. Jednym z pierwszych wydanych przez niego zarządzeń był zakaz używania broni na terenie obozu i bicia więźniów. Podobnie zachowywała się większość niemieckich lekarzy wojskowych skierowanych do pracy w Dulagu 121, którzy wspomagali nawet polski personel w ich wysiłkach w celu uchronienia jak największej liczby osób przed zsyłką, wystawiając fałszywe zaświadczenia o niezdolności do pracy z powodu choroby. Ostateczną decyzję o wyjściu więźniów na wolność bądź o ich dalszym transporcie podejmowali dwaj oficerowie — SS-Sturmbannführer Gustaw Diehl oraz SS-Untersturmführer Wetke, których kwatera mieściła się w wagonie kolejowym zielonego koloru. To właśnie oni decydowali o liczebności i składzie kolejnych transportów, natomiast wywózką kierował SA-Sturmbannführer August Polland, który z kolei został wyjątkowo źle zapamiętany przez więźniów obozu, gdyż z sadystyczną przyjemnością znęcał się psychicznie nad przeznaczonymi do transportu. „Ze specjalną zwierzęcą satysfakcją rozrywał rodziny i biada było tym, którzy chcąc pozostać razem, zdradzili się jakimś nieopatrznym słowem czy też zachowaniem w jego obecności — musieli być rozerwani, choćby oboje mieli te same kwalifikacje, a więc np. nadawali się do pracy w Rzeszy, nie pojechali razem — wspomina jeden z więźniów Dulagu 121. — Radością bowiem tego oprawcy był widok sprawionego bólu, krzywdy, łez i rozpaczy. Jeśli już nic innego zrobić nie mógł osobie samotnej, to odebrał jej np. ukochanego psa, jedynego towarzysza po stracie bliskich, kanarka lub mizerny bagaż”30.

      Nie wszyscy zdołali jednak doczekać koszmaru wysyłki: wielu umierało z głodu bądź na rozmaite choroby, w tym zakaźne, co nie dziwi, zważywszy na panujące w Dulagu warunki. Zdarzało się także, że pijani esesmani strzelali do hal, w których przetrzymywano więźniów, ignorując wydany przez komendanta zakaz.

      Obóz w Pruszkowie był jedynym niemieckim obozem, w którym zatrudniano polski personel. Polacy, nierzadko członkowie podziemia, pracowali jako służba medyczna lub personel kuchenny, starając się ulżyć losowi więzionych tam СКАЧАТЬ