To nie jest hip-hop. Rozmowy II. Jacek Baliński
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу To nie jest hip-hop. Rozmowy II - Jacek Baliński страница 15

Название: To nie jest hip-hop. Rozmowy II

Автор: Jacek Baliński

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Биографии и Мемуары

Серия:

isbn: 978-83-948551-4-7

isbn:

СКАЧАТЬ style="font-size:15px;">      Na jakich zasadach przebiega wasza współpraca z Ostrym? Masz w stu procentach wolną rękę czy twoje projekty są wypadkową pomysłów i dyskusji z artystą i wytwórnią?

      Zapalnikiem do całej kreacji jest tytuł płyty – jak go znam, przedstawiam Ostremu i Tytusowi swoją koncepcję. Trzeba wziąć przy tym pod uwagę różne ograniczenia. Przy „W drodze po szczęście” nauczyliśmy się, że składowanie siedemdziesięciu pięciu tysięcy egzemplarzy tak wydanej płyty zajmuje jednak sporo więcej miejsca niż składowanie regularnie wydanych płyt. Siedziba Asfaltu znajdowała się wtedy na pierwszym piętrze w kamienicy na Kredytowej, więc przechowywanie tam części nakładu wiązało się z obciążeniem stropu, co z kolei mogło bezpośrednio wpływać na konstrukcję budynku. Zwykle projektant raczej nie zaprząta sobie głowy takimi rzeczami ani nie myśli o tym, jak płyty powinny być ułożone na palecie – ja już muszę o to dbać.

      Poprzednia płyta Adama, czyli „Życie po śmierci”, sprzedała się w stu dwudziestu tysiącach egzemplarzy – a to też nie było małe wydanie, więc przy takich liczbach trzeba myśleć o sprawach daleko wykraczających poza stworzenie okładki i złożenie opakowania. Swoją drogą, współpraca przy tym albumie była piękna. Pamiętam, że byłem w szoku, jak spłynęły do nas pierwsze raporty sprzedaży. Ucieszyły mnie one, tym bardziej że w ostatniej chwili dodaliśmy do płyty oświadczenie woli dawcy organów, co miało związek z chorobą, przez którą przeszedł Ostry [raperowi w 2014 roku pękło płuco i musiał poddać się operacji przeszczepienia płuca – przyp. red.]. Okazało się, że projekt graficzny może mieć ogromną moc – jeśli przyjmiemy, że jeden egzemplarz płyty miały w rękach średnio cztery osoby, to o akcji Dawca.pl dowiedziało się prawie pół miliona osób. Zapewne część z nich nosi w portfelu tę kartę, dzięki której mogą dać komuś drugie życie.

      Wiedząc, że artysta sprzedaje tak duże nakłady, na mnie – jako na projektancie – ciąży ogromna odpowiedzialność, związana chociażby z tym, żeby nie oddać do druku jakiegoś babola. Pamiętam, że byłem mocno zmartwiony przy „Podróży zwanej życiem”, bo okładka tej płyty wyszła przyciemniona. Byłem gotów zrezygnować nawet ze swojej gaży, byleby poprawić front, ale nie było już na to czasu. „Podróż zwana życiem” stała się moją podróżą przez mękę; nie mogłem przez nią spać. Zbyt ciemne kolory na okładce były spowodowane użyciem folii soft touch, którą po raz pierwszy wykorzystałem przy tak mocnym nasyceniu kolorów. Drukarnia nie poinformowała mnie, że kolory się zmienią. Właściwe odcienie są na karcie z tą samą ilustracją, która była jednym z dwunastu obrazów dołączonych do płyty. Po tym incydencie zmieniłem swoje podejście – wcześniej bowiem oddawałem projekt i nie interesowało mnie, co się z nim będzie działo na późniejszych etapach. Gdy teraz decyduję się na współpracę z danym artystą, zaznaczam mu, że to ja wybieram drukarnię, z którą współpracujemy, bo już zbyt wiele okładek zostało zniszczonych przez osoby, na które nie miałem żadnego wpływu. Teraz ktoś musi się dostosować do nas z daną produkcją, a nie my do niego. Czasy się zmieniły.

      To ciekawe, co mówisz o nasyceniu kolorów okładki „Podróży zwanej życiem”. Nie zorientowałem się, że cokolwiek z nią jest nie tak – i podejrzewam, że różnicę pomiędzy okładką a ilustracją na karcie wyłapało w porywach do piętnastu osób.

      Ale ja to wyłapałem – i to jest dla mnie najważniejsze. Ty nie zauważyłeś różnicy i pewnie nawet teraz, gdy już ją dostrzegłeś, w żaden sposób ci nie przeszkadza, ale ta okładka to moje dziecko, nad którym spędziłem pół roku, tymczasem dałem ją komuś, kto je spieprzył. Na skutek takich historii nie umiałem zawierzyć komuś swojej pracy – o czym mówiłem już wcześniej. Pamiętam, że trafiła do mnie kiedyś część nakładu płyty „Ulice bogów” Miuosha – w środku były jakieś kłosy, siano. Niektóre płyty były połamane. Niestety nikt nie patrzy, kto je tłoczył, kto wydrukował… Wszyscy patrzą na autora poligrafii – i to na niego spada wina.

      Teraz już skończyły się kompromisy. Jeżeli obiera się pewien kierunek i chce się być najlepszym w tym, co się robi, dawać ludziom najlepszy produkt, to trzeba pilnować wszystkich na każdym etapie produkcji. Oczywiście czasem jeszcze zdarzają się wpadki – to czynnik ludzki, a ludzie nie są nieomylni, ale wszelkie problemy staramy się jak najszybciej rozwiązywać. Zważywszy na lata mojego doświadczenia, staram się też uczyć ludzi nie tylko samego myślenia, ale i odpowiedzialności za to, co produkują – po to też są warsztaty, które prowadzę. W 2014 roku na warsztatach projektowania okładek, które to okładki ozdobiły później limitowaną edycję winyli Parias, pojawili się graficy, którzy dziś wiodą prym na rynku i są moją bezpośrednią konkurencją, ale w żaden sposób mi to nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie – napawa mnie dumą, że mogłem im pomóc. Na tym przecież chyba polega hip-hop: each one teach one. Jak się dostaje od kogoś wiedzę, warto ją przekazać dalej.

      Prowadzenie warsztatów nie jest zresztą dla ciebie nowością – jeszcze uczęszczając do liceum, byłeś instruktorem społecznym w Pałacu Młodzieży w Warszawie. Prowadziłeś zajęcia z rysunku i malarstwa.

      To był 1998, może 1999 rok. Wcześniej chodziłem do Pałacu Młodzieży jako kursant, przygotowując się do liceum plastycznego. Kiedy dostałem się do liceum, automatycznie zostałem asystentem instruktora, a na trzecim roku zostałem już instruktorem społecznym. Prowadziłem zajęcia z podstaw rysunku i malarstwa dla dzieciaków w różnym wieku. Nie chcę sobie przypisywać żadnych zasług, ale część z tamtych osób jest obecnie powszechnie szanowanymi artystami. Utrzymuję z nimi kontakt do dziś.

      Zrezygnowałem z funkcji instruktora, jak zacząłem studia. Niestety nie miałem już na to czasu.

      Sam podjąłeś decyzję o pójściu do plastyka czy rodzice zdecydowali za ciebie?

      To był wybór mojej mamy. Oboje z tatą byli kolejarzami i też naszykowali dla mnie te buty, ale ostatecznie nie poszedłem w ich ślady. Miałem w rodzinie przodków, którzy malowali – rodzice zresztą też, ale tylko hobbystycznie.

      Okres, w którym chodziłem do liceum plastycznego, wspominam bardzo miło. W szkole nie trzeba było za dużo robić. Rysowanie, malowanie – a dla mnie to były też czasy graffiti.

      W szkole poznałeś kilka osób, które również malowały po murach.

      Pierwsze crew – NSK – założyłem na swoim osiedlu razem z Elstem i Neskiem, czyli wspomnianym wcześniej Szymonem z Projektowanie.Org*, i Maćkiem Wróblem. Druga w kolejności ekipa – D17 – powstała z połączenia NSK i ludzi, których poznałem w liceum plastycznym. Byli w niej między innymi Eldo oraz Olek i Gutek, którzy obecnie prowadzą bardzo dobre studio graficzne Lange&Lange.

      NSK założyłeś na swoim osiedlu – czyli na Tarchominie. Masz do niego sentyment?

      Mieszkałem tam osiemnaście lat. Od podstawówki – i od tej pory też znam się z Szymonem. Ponad trzydzieści lat…

      Dziś już nie mam takiego sentymentu do Tarchomina jak kiedyś, ale wciąż lubię tam przyjeżdżać. Ta część Warszawy maksymalnie się zmieniła. Za moich czasów było tam parę bloków na krzyż. Pamiętam rezerwat przyrody, przy którym spędziłem większość dzieciństwa. Pamiętam wydmę, dzikie bajorka; pływało się po nich na łódkach ze styropianu. Niedaleko znajdowała się Fabryka Domów Stare Świdry. Wspaniałe czasy. Mimo że mieszkałem na osiedlu z wielkiej СКАЧАТЬ