To nie jest hip-hop. Rozmowy II. Jacek Baliński
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу To nie jest hip-hop. Rozmowy II - Jacek Baliński страница 16

Название: To nie jest hip-hop. Rozmowy II

Автор: Jacek Baliński

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Биографии и Мемуары

Серия:

isbn: 978-83-948551-4-7

isbn:

СКАЧАТЬ target="_blank" rel="nofollow" href="#i000002700000.jpg"/>

      Przybliżysz swoją pracę dla tego magazynu?

      W latach 2002–2004 byłem tam dyrektorem artystycznym. Zaczynałem jako grafik, a później już prowadziłem magazyn od strony graficznej. Siedzibę mieliśmy najpierw na Starym Mieście, a później na Marszałkowskiej – piętro nad nami było studio Mor W.A. Nie za dużo można było sobie pofolgować, bo wydawca miał swoją wizję, ale mega miło wspominam te czasy. Kowal, Toyboy, Wzorowy… Hulanka i niesamowite pieniądze, które co miesiąc dostawałem na konto. W 2002 roku zarabiałem na rękę trzy i pół tysiąca złotych, podczas gdy w biurze byłem przez siedem dni w miesiącu. Nie wiedziałem, co z tą kasą robić.

      Idąc dalej – NSK i D17 jakkolwiek zaznaczyły się na warszawskiej scenie graffiti? Byliście widoczni na mieście?

      Nie wiem, ale uważaliśmy, że jesteśmy najlepsi na świecie (śmiech). Mieliśmy wtedy po kilkanaście lat. Na początku malowałem głównie legalne rzeczy, a potem złapałem zajawkę na miasto. Robienie sreber kręciło mnie bardziej niż robienie pociągów, bo – mieszkając na Tarchominie – nie widziałem ich, więc nie widziałem sensu w tym, żeby je malować. Riva za to swego czasu był bardzo aktywny na scenie pociągowej. Gówniarskie czasy. Później dołączyłem do AX – to była szajka, którą tworzyło dużo dziwnych postaci: chuliganów, bandytów… Głupia, szczeniacka hustlerka. Co innego miałem wtedy w głowie. Przeszedłem w moim życiu przez różne epizody.

      Na przykład jakie?

      Przez wiele lat jeździłem za Legią, działałem w ultrasce. Bujałem się tam z Szymonem i grupą NH. Po jakimś czasie jednak Szymon wyprowadził się z żoną do Czech, inne osoby z ekipy też zajęły się swoimi rzeczami, przez co nie miałem już z kim na Legię chodzić.

      Kilku osobom starałem się już wytłumaczyć, na czym polegają kibicowskie klimaty. Zbiór kibiców to zbiór ludzi, którzy mają najróżniejsze zainteresowania. Oczywiście są w nim ludzie, których na co dzień nie chciałoby się spotykać – ale to samo dzieje się w zbiorze osób, które lubią jabłka. Piłka nożna i kibicowanie to właśnie taki zbiór ludzi lubiących jabłka, ale niekoniecznie osób, które myślą i robią to samo. Każdy ma swój świat, a łączy ich jedno; w tym przypadku była to Legia. Mnie w ultrasce kręciły wyjazdy – byłem na ponad stu. Przez to w niektórych miastach, do których przyjeżdżałem na jamy, żeby pomalować, nie patrzono na mnie przez pryzmat grafficiarza, tylko kibola. Byłem pierwszą osobą do upolowania, bo Legia nie jest za bardzo lubianym zespołem poza Warszawą. Na jamach w Łodzi, na których malowało kilkadziesiąt osób, tylko moje prace były następnego dnia niszczone; wylewano na nie wiadro farby.

      Pomimo tego, że już od dawna nie jestem aktywnym kibicem i pewne rzeczy zdążyły mi się znudzić, nie odcinam się od tamtego etapu. To część mojego życia, która składa się na to, kim teraz jestem – a teraz jestem raczej wyciszony. Środowisko kibicowskie jest mocno nastawione na agresję, w pewnych kręgach panuje kult siły, co też wpływało na to, w jaki sposób komunikowałem się z ludźmi i jak pewne rzeczy ustawiałem. Żałuję, że niektóre sytuacje się wydarzyły. Mogę tylko przeprosić, jeśli ktoś czuje się urażony tym, co kiedyś zrobiłem. Doświadczenie zbieramy jednak przez całe życie. Człowiek ewoluuje.

      Wracając jeszcze do tematu graffiti – jak po latach patrzysz na okres regularnego malowania?

      Poświęciłem graffiti kawał swojego życia. Była to fajna przygoda. Dużo jeździłem, dużo malowałem. Przez to, że moja ksywka była rozpoznawalna, miałem sporo przywilejów: od farb za darmo do budowania relacji z innymi writerami. Do dzisiaj mnóstwo ludzi pamięta moje obrazki, kojarzy ekipę VHS, do której nadal należę. Zdarza się, że zgłasza się do mnie ktoś, kto dorastał razem ze mną i z moimi pracami w „Ślizgu”, a obecnie jest – na przykład – prezesem dużej fundacji i chce, żebyśmy coś razem zrobili. Super wspominam tamte czasy, ale zapał do malowania naturalnie się wypala. Nigdy nie robiłem niczego na siłę.

      Zastanawiam się, czy fakt, że ludzie wciąż kojarzą cię z graffiti, przynosi ci więcej plusów czy minusów. W 2015 roku – będąc już uznanym projektantem i mając dość dawno za sobą etap nielegalnego malowania – gościłeś w jednym z popularnych programów śniadaniowych. Po kilku pytaniach odnośnie do okładek, prowadzący spytali cię, czy miałeś kiedyś konflikt z prawem.

      Tak, to było dziwne pytanie… Gdybym jednak chciał zupełnie odciąć się od graffiti, to pewnie po prostu zmieniłbym ksywkę na inną. Przygoda z graffiti była dla mnie cennym doświadczeniem i nie chcę się jej wypierać. Otworzyła mi ona głowę na różne rzeczy: na to, jak można obracać materią, czym może być okładka… Projekty graficzne osób, które malowały – lub nadal malują – graffiti, zawsze są śmielsze od projektów stworzonych przez innych ludzi. Jeśli ktoś poświęca życie – a trzeba je poświęcić, jeśli chce się zajmować graffiti na serio – na swoją pasję i na to, żeby się rozwijać, to dużo o nim mówi. Graffiti jest na tyle plastyczne, że łatwo z niego przejść do projektowania. U mnie to przejście było bardzo płynne.

      Płynnie też przeszedłeś z liceum plastycznego na warszawską Akademię Sztuk Pięknych. Zacząłeś tam studia w 2001 roku, ale skończyłeś je stosunkowo późno.

      Tak, dyplom obroniłem dopiero w 2011 roku, bo w międzyczasie zrobiłem sobie pięć lat przerwy, która spowodowana była pracą zawodową. Poza tym, znudziłem się Akademią. Coś, co ludzie nazywali dyplomami, ja robiłem co miesiąc w pracy. Uznałem, że wrócę na ASP dopiero wtedy, kiedy będę miał pomysł na pracę godną miana dyplomu – i tak też zrobiłem. W wieku – przyjmijmy – dwudziestu czterech lat, kiedy zwykle kończy się studia, większość osób nie ma raczej poukładane w głowie pod względem artystycznym. Jakim można być artystą, mając dwadzieścia cztery lata? Żadnym. Nie ma się żadnych doświadczeń życiowych. Jeśli od razu po liceum ląduje się w tak zwanym świecie artystycznym, to można mieć doświadczenie co najwyżej w piciu wódki i w ćpaniu wszystkiego, co się da. Młodzi mają w głowie imprezy – ja też miałem, a w dodatku byłem jeszcze pochłonięty przez graffiti. Do trzeciego roku włącznie siedziałem w pracowni od rana do wieczora, przeżywałem wtedy artystyczny rozkwit, ale na czwartym roku zrezygnowałem z kontynuowania studiów. Przywrócono mnie na Akademię na moją trzydziestkę. Wróciłem z gotowym już dyplomem, którym stał się przygotowany przeze mnie pro bono projekt „63 dni z życia Warszawy”. Zgłosiłem się z nim do Muzeum Powstania Warszawskiego, które następnie pozyskało fundusze na ten cel, efektem czego mogliśmy zrealizować projekt w trakcie obchodów sześćdziesiątej ósmej rocznicy wybuchu Powstania. Cała praca magisterska miała ponad trzysta pięćdziesiąt stron. Pamiętam, że na obronie pytali mnie, czy zostaję od razu na doktorat.

      „63 dni…” z 2012 roku nie był jedynym twoim projektem, który zrobiłeś pro bono. Z czego wynikała potrzeba realizacji takich rzeczy?

      Jeśli chodzi o „63 dni…”, to przeżywałem wtedy fascynację tym miastem i jego historią. Zastanawiałem się, co popchnęło ludzi do tego, że nagle stwierdzili, że będą w taki a nie inny sposób walczyć o wolność.

      W innych przypadkach nie godziłem się po prostu na pewne sprawy i chciałem na nie zareagować. W 2011 roku – w kontrze do tego, co miało powstać na murze Torów Wyścigów Konnych na Służewcu – powołałem projekt СКАЧАТЬ