Wędrująca Ziemia. Cixin Liu
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Wędrująca Ziemia - Cixin Liu страница 9

Название: Wędrująca Ziemia

Автор: Cixin Liu

Издательство: PDW

Жанр: Историческая фантастика

Серия: s-f

isbn: 9788381887960

isbn:

СКАЧАТЬ ona wyraźną granicę oddzielającą ją od gwiazd. Tworzyła wielki łuk, który sięgał od jednego do drugiego końca horyzontu. Niebo pod tym powoli wznoszącym się coraz wyżej łukiem zabarwiało się na czerwono, co wyglądało tak, jakby ktoś zaciągał aksamitną kurtynę nad resztą świata. Gdy dotarło do mnie, że to Jowisz, aż się zatoczyłem z wrażenia, a z moich ust wyrwał się stłumiony okrzyk. Wiedziałem, że jest on tysiąc trzysta razy większy od Ziemi, ale dopiero kiedy zobaczyłem go w całej okazałości, naprawdę zdałem sobie sprawę z jego ogromu.

      Trudno opisać słowami strach i przygnębienie, które towarzyszyły pojawieniu się tego kolosa. Pewien reporter napisał później: „Nie wiedziałem, czy mam koszmarny sen, czy też cały wszechświat jest koszmarem w wypaczonym umyśle tego bóstwa!”. Pnąc się stale w górę, Jowisz zajął stopniowo połowę nieba. Uzyskaliśmy wtedy niczym niezakłócony widok burz szalejących w otaczających go chmurach, które rozwiewały gazy w atmosferze i tworzyły z nich chaotyczne linie. Wiedziałem, że pod tą grubą powłoką znajdują się wrzące oceany płynnego wodoru i płynnego helu. Ukazała się słynna Wielka Czerwona Plama, antycyklon po setkach tysięcy lat wciąż wiejący na jego powierzchni. Ten wir był tak wielki, że mógłby pochłonąć trzy Ziemie. Teraz Jowisz wypełniał już całe niebo. Ziemia była niczym balon unoszący się na jego wrzącej, czerwonej okrywie chmur. Wielka Czerwona Plama wspięła się na środek nieba i patrzyła stamtąd na nasz świat jak oko cyklopa. Cały krajobraz spowijał całun jego upiornego światła. Nie sposób było uwierzyć, że nasza mała planeta zdoła uciec z pola grawitacyjnego tego olbrzyma. Niewyobrażalne wydawało się nawet to, że może się stać jego satelitą. Byliśmy przekonani, że na pewno runiemy w otchłań piekła ukrytego pod tym bezkresnym oceanem chmur.

      Ale obliczenia specjalistów z zakresu nawigacji okazały się bezbłędne i oszałamiające rdzawe niebo przesuwało się obok nas. Po pewnym czasie na zachodnim horyzoncie ukazał się czarny półksiężyc i szybko się rozszerzał, ukazując migoczące gwiazdy. Ziemia uwalniała się z grawitacyjnego uchwytu Jowisza. W tym momencie zawyły syreny, oznajmiając, że przypływ wywołany przez siłę jego przyciągania zalewa ląd. Później powiedziano nam, że ogromne fale, osiągające sto metrów wysokości, przetoczyły się przez wszystkie kontynenty. Biegnąc w stronę bramy miejskiej, rzuciłem ostatnie spojrzenie na Jowisza, który wciąż zajmował połowę nieba. Powłokę chmur gazowego olbrzyma szpeciły wyraźne blizny, które – jak się później dowiedziałem – były śladami pozostawionymi przez siłę grawitacji Ziemi. Nasza planeta wzbiła też wielkie jak góry fale ciekłego helu i wodoru na jego powierzchni. Nabrawszy przyspieszenia pod wpływem potężnej grawitacji Jowisza, gnała w głąb przestrzeni kosmicznej.

      Oddalając się od niego, Ziemia osiągnęła prędkość ucieczki. Nie musiała już wracać w pobliże Słońca, gdzie czaiła się śmierć. Tak zaczęła się era wędrówki.

      W ciemnoczerwonym cieniu Jowisza, w głębi ziemi, urodził się mój syn.

      Rozdział 3

      Bunt

      Kiedy zostawiliśmy Jowisza za sobą, znowu włączyło się z rykiem dziesięć tysięcy azjatyckich silników Ziemi. Miały pracować pełną mocą przez następnych pięćset lat, nadając planecie coraz większą prędkość. W tym czasie miały zużyć jako paliwo połowę azjatyckich gór.

      Ludzkość, uwolniona w końcu od dręczącego ją przez cztery stulecia strachu przed śmiercią, wydała zbiorowy oddech ulgi. Jednak wbrew oczekiwaniom nie oddała się hałaśliwej zabawie, a to, co się stało później, przekraczało wyobraźnię.

      Po zakończeniu uroczystego zgromadzenia mieszkańców naszego miasta włożyłem skafander termalny i samotnie wyjechałem na powierzchnię. Znane mi z dzieciństwa góry zostały już zrównane z ziemią przez megakoparki i zostały tylko naga skała i twardy, zamarznięty piach. Ponurą pustkę przecinały jedynie pasma bieli – słone bagna pozostałe po ogromnym tsunami – pokrywające ziemię jak okiem sięgnąć. Miasto, w którym przez lata mieszkali mój ojciec i dziadek, leżało w gruzach. Oświetlone niebieskim blaskiem strumieni plazmy wyrzucanych przez silniki Ziemi, podobne do skamieniałych szczątków prehistorycznych potworów stalowe szkielety drapaczy chmur rzucały długie cienie. Ciągłe powodzie i uderzenia meteorytów zniszczyły prawie wszystko na powierzchni. Wszystko, co przez miliony lat stworzyli ludzie i natura, cała nasza planeta, zostało obrócone w perzynę, nasz świat był jałowy i spustoszony jak Mars.

      Mniej więcej w tym samym czasie Kayoko stała się niespokojna. Często zostawiała naszego synka bez opieki, brała samochód i na długo dokądś wylatywała. Po powrocie mówiła tylko, że była na półkuli zachodniej. W końcu pewnego dnia zabrała mnie ze sobą.

      Było to 4 marca. Po dwóch godzinach lotu zobaczyliśmy Słońce. Wznosiło się tuż nad Pacyfikiem. Było nie większe od piłki bejsbolowej i rzucało słabe, zimne światło na zamarzniętą powierzchnię oceanu.

      Na wysokości pięciu tysięcy metrów Kayoko przestawiła samochód na tryb zawieszenia, po czym wzięła z tylnego siedzenia długie pudło. Kiedy zdjęła wieko, zobaczyłem, że leży w nim teleskop typu preferowanego przez astronomów amatorów. Kayoko otworzyła okno samochodu, naprowadziła teleskop na Słońce i powiedziała mi, żebym przez niego popatrzył.

      Przez przyciemnione soczewki zobaczyłem Słońce w kilkusetkrotnym powiększeniu. Widziałem wyraźnie jasne i ciemne plamy powoli przesuwające się na jego powierzchni i słabe protuberancje na brzegu słonecznego dysku.

      Kayoko podłączyła teleskop do komputera pokładowego i przeniosła obraz Słońca na ekran. Potem znalazła inny i powiedziała:

      – To obraz sprzed czterystu lat.

      Komputer przeszedł do porównania obu obrazów.

      – Widzisz to? – zapytała Kayoko, wskazując na ekran. – Jasność, tablice pikseli, prawdopodobieństwo ich wystąpienia, statystyka warstw: wszystkie parametry są dokładnie takie same!

      – No i czego to dowodzi? Teleskop zabawka, tani program obrazowania i ty, niedouczona amatorka. – Potrząsnąłem głową. – Nie zważaj na te plotki.

      – Idiota! – warknęła, schowała teleskop z powrotem do pudła i zawróciła do domu.

      W oddali, nad nami i pod nami, zauważyłem inne samochody. Wisiały w powietrzu tak jak my, z okna każdego wystawał teleskop skierowany na Słońce.

      Przez kilka kolejnych miesięcy rozprzestrzeniało się na świecie jak pożar lasu straszne oskarżenie. Coraz więcej ludzi decydowało się obserwować Słońce przez większe, lepsze teleskopy. Jedna z organizacji pozarządowych wystrzeliła nawet w jego stronę szereg sond, które po trzech miesiącach dotarły do celu. Przekazane przez nie dane potwierdziły w końcu fakt, że przez ostatnie cztery stulecia Słońce nie zmieniło się ani trochę.

      Sytuacja w podziemnych miastach na wszystkich kontynentach stała się wybuchowa; przypominały one bulgoczące wulkany tuż przed erupcją. Pewnego dnia, postępując zgodnie z zarządzeniem Koalicji, oddaliśmy z Kayoko naszego synka do domu dziecka. W drodze powrotnej oboje poczuliśmy, że zniknęła ostatnia więź, która nas łączyła. Zbliżywszy się do placu centralnego, zobaczyliśmy mężczyznę przemawiającego do tłumu. Inni rozdawali broń ludziom, którzy zgromadzili się wokół mówcy.

      „Obywatele! Ziemia została zdradzona! Ludzkość została zdradzona! Wszyscy jesteśmy ofiarami wielkiego oszustwa! Jego skala zszokowałaby samego Boga! Słońce nic a nic się nie zmieniło! СКАЧАТЬ