Название: Czy mogę mówić ci mamo
Автор: Agata Komorowska
Издательство: PDW
Жанр: Современная зарубежная литература
isbn: 9788381775281
isbn:
Któregoś dnia Aleks przyszedł z nim do domu. Przedstawił go i od tej pory wiedziałam, że ma na imię Michał. Coraz częściej wpadali razem po lekcjach. Po jednej z wizyt Aleks powiedział, że Michał mieszka w domu dziecka. Usiadłam z wrażenia. Byłam w szoku, że taki fajny, wesoły i kulturalny chłopiec może być jednym z tych, przed którymi chroniłam kiedyś Aleksa. Boimy się tego, czego nie znamy. Michała poznałam i byłam go coraz bardziej ciekawa. Z racji tego, że miałam już jedno adoptowane dziecko, oraz wcześniejszego zainteresowania domami dziecka zaczęłam się coraz uważniej przyglądać Michałowi.
Była połowa drugiej klasy gimnazjum. Dzieciaki dawały mi popalić, a szczególnie Aleks, który buntował się w każdym możliwym wymiarze. Miał problemy z nauką, zachowaniem i nawigacją – rano zamiast do szkoły trafiał na kebab. Postanowiłam wozić smarkacza do szkoły, doprowadzać pod salę i pilnować, aż wejdzie do klasy. Dopiero kiedy zamykały się za nim drzwi, ruszałam do dalszych zajęć.
Aleks może w szkole i był, ale samo bycie jeszcze nikogo niczego nie nauczyło, tym bardziej że jego stosunek do nauczycieli był wyzywający, kpiący i zwyczajnie chamski. Moje wizyty na zebraniach wyglądały za każdym razem tak samo. Słyszałam: „Pani syn jest inteligentny, ale się nie uczy, nie notuje, nie odrabia lekcji, nie nosi podręczników. Jest głośny i arogancki, kłóci się z nauczycielami”. Nie zdziwiło mnie, kiedy wychowawczyni po raz kolejny poprosiła, bym została po zebraniu. Na tę wywiadówkę zabrałam Aleksa. Chciałam, żeby słyszał, co się o nim mówi; żeby rozmowy o nim były przy nim, a nie poza nim.
Siedzieliśmy w sali, czekając w kolejce na indywidualną rozmowę. Przed nami reprymendę dostawała pani Ewa, wychowawczyni Michała z domu dziecka.
– Jeśli Michał ma zdać, trzeba dowozić go do szkoły – radziła wychowawczyni. – Ma tak kiepską frekwencję, że nie zda z powodu samych tylko nieobecności, nie mówiąc już o wynikach w nauce.
Pani Ewa potakiwała bez przekonania. Spojrzeliśmy z Aleksem po sobie i zrozumieliśmy się bez słów.
– Przepraszam – wtrąciłam się do rozmowy. – Ja mogę wozić Michała. I tak co rano przywożę Aleksa. Mamy prawie po drodze.
Umówiłam się z panią Ewą, że o siódmej czterdzieści pięć będę czekała przed domem dziecka. Był styczeń. Przestawiłam budzik z piątej rano na czwartą czterdzieści pięć. Każdego ranka parkowałam samochód przed głównym wejściem. Michał wybiegał w ostatniej chwili, podskakując bez jednego buta i z kurtką w ręku. Rozbawiał mnie i rozczulał. Na Messengerze sprawdzałam, czy już się obudził. Robiąc rano kanapki, wysyłałam mu emotikonki, witałam miłym słowem.
Któregoś dnia Aleks zapytał, czy mogłabym robić więcej kanapek, bo Michał zjada jego. I nie chodzi o to, że ktoś go głodzi, tylko nie chce mu się robić samemu kanapek w domu dziecka. Aleks oddawał mu swoje. Od następnego dnia robiłam o jeden zestaw więcej. Nie wiedziałam, że te kanapki będą miały tak wielkie, wręcz historyczne znaczenie. Do dzisiaj są wyrazem największej troski w naszej rodzinie. Między dwie pajdy chleba pakuję miłość, czułość i ciepło. Kocham je robić. Maluję buźki i serduszka na papierze śniadaniowym. Pewnie straszny obciach dla dorastających młodzieńców, ale chłopaki nie narzekają.
W szkole byłam codziennie. Woźne, wychowawczyni chłopców i nauczyciele zauważyli, że przychodzę nie tylko z Aleksem, ale też z Michałem. Coraz częściej zaczepiali mnie na korytarzu i prosili o zwrócenie Michałowi uwagi na naukę lub jego zachowanie. Na wywiadówkach nieśmiało pytałam o jego postępy w nauce, choć prawnie nie miałam żadnej podstawy, by takie pytania zadawać. Czułam ogromne wsparcie ze strony wychowawczyni i nauczycieli, którzy bardzo chcieli Michałowi pomóc. Zaczęli więc pomagać mnie w pomaganiu jemu. Kiedy wychodziłam ze szkoły, woźna konspiracyjnym tonem informowała, że Michał wczoraj uciekł z ostatniej lekcji, że nie zmienia butów. Zaczęłam motywować go do nauki i do myślenia o przyszłości.
Wtedy nie miałam świadomości tego, że dzieci z domów dziecka nie wiedzą, co to „przyszłość”. To dla nich pojęcie równie abstrakcyjne jak fizyka kwantowa. Dziecko wychowane bez wsparcia rodziców czy w placówkach wychowawczych jest w ciągłej gotowości do walki o przetrwanie. „Tu i teraz” ma w jego przypadku zupełnie inne znaczenie niż to z krainy zen. Nie ma nic wspólnego z cieszeniem się teraźniejszością, zauważaniem wiosennych pączków na drzewach i okruchów świeżego chleba na rodzinnym stole. Dziecko przyzwyczajone do samodzielnego radzenia sobie z dżunglą życia jest jak dzikie zwierzę. Wyostrzonymi zmysłami non stop wyczekuje zagrożeń i jest zawsze gotowe do walki lub ucieczki. Perspektywa dalszej edukacji, planowanie dorosłego życia to przyszłość tak odległa, że jawi się w kategoriach fantastyki. Dla dzieci placówkowych „przyszłość” nie istnieje. Istnieje „dzisiaj”, a „dzisiaj” trzeba przetrwać, czyli zjeść i nie oberwać.
Jednocześnie dzieci te wydają się często pogodnymi lekkoduchami bez kłopotów i zmartwień. Humor, dowcip i dążenie do doraźnych uciech są sposobem na równoważenie całej tragicznej reszty. Prawda pogrzebana jest głęboko pod tym zabawnym sposobem bycia. Bardzo często dochodzi do dysocjacji osobowości. Polega ona na tym, że dziecko nieświadomie rozdziela swoją osobowość na tę, która jest zgodna z oczekiwaniami wychowawców i nauczycieli, i tę, która kształtowała się od urodzenia. Pod egzemplarzem pokazowym kryje się prawdziwy człowiek, do którego często nie ma dostępu nawet on sam. Kiedy warunki życia zmieniają się poprzez adopcję, ta ukryta osobowość zaczyna się budzić i wyskakiwać w najbardziej niespodziewanych momentach. Zadaniem rodziców zastępczych, adopcyjnych i terapeutów jest scalić te dwie osobowości z powrotem w jedno. Bo nikt nie jest tylko nieznośny ani tylko uległy. Zdrowy człowiek potrafi iść na kompromis, ale potrafi też stanąć w obronie własnego ja.
Moja poszarpana rodzina powoli wracała do zdrowia. Zaczęliśmy tworzyć nowe zwyczaje i rytuały. W weekendy jedliśmy razem śniadanie. To był jedyny czas, kiedy wszyscy byliśmy w domu.
Tego pamiętnego dnia za oknem świeciło słońce, była wiosenna sobota. To dla mnie czas, kiedy odżywam po ponurej zimie i zaczynam głęboko oddychać życiem. Kocham wiosnę, pierwsze ciepłe promienie słońca, pierwsze kwiaty i świeżutkie jasnozielone liście na drzewach. Tańczyłam w kuchni, szykując zapiekanki. Krystian jak zwykle nakrywał do stołu. Nagle stanęłam ze ścierką w ręku i zaczęłam uważnie przyglądać się temu, co robi mój syn. Na stole było o jedno nakrycie za dużo.
– Dla kogo ten talerz? – spytałam Krystiana, który mimo zespołu Downa albo raczej ze względu na swój dodatkowy chromosom jest bardzo precyzyjny i nie myli się w takich sprawach. Liczyć nie umie, ale stan rodziny zna bezbłędnie.
– Dla Ała – odparł Krys. Pomimo wielu lat logopedycznych zmagań nadal mówi bardzo słabo i posługuje się głównie końcówkami wyrazów.
– Dla Michała? – dopytałam.
Nie mogłam uwierzyć, że Krystian postanowił nakryć dla kolegi Aleksa. On ma własne zasady, których nigdy, naprawdę nigdy nie łamie. Ten upiorny upór doprowadza mnie do szału. Żadna zmiana nie wchodzi w grę. Letnie buty nie mogą zostać zastąpione zimowymi. A zimowa kurtka wiosenną wiatrówką. Ten brak elastyczności dotyczy przedmiotów i rytuałów. To jedna z cech autystycznych u dzieciaków z zespołem Downa. Prywatny zestaw zasad i sekwencje czynności są niepodważalne i niezmienne. Krystian nigdy nie je posiłków СКАЧАТЬ