Название: Czy mogę mówić ci mamo
Автор: Agata Komorowska
Издательство: PDW
Жанр: Современная зарубежная литература
isbn: 9788381775281
isbn:
Zachłysnęłam się tą informacją. Zatkało mnie. Zaniemówiłam.
– Tak! – wydusiłam z siebie po chwili. – Tak! – powtórzyłam już bardziej pewnym głosem.
– Dobrze, to złożymy wniosek do sądu o zgodę, ponieważ pani mąż przekroczył już czterdziestkę, a jak pani wie, różnica wieku między rodzicami a dzieckiem nie może przekraczać czterdziestu lat. Pani jest nieco młodsza, mąż trochę starszy, mają państwo naszą pozytywną opinię, więc sąd powinien się przychylić.
Podziękowałam przez łzy. Słyszałam, że głos tej cudownej kobiety też się łamał. Ta kobieta była prawdziwym aniołem, człowiekiem, który z powołania wykonuje swoją pracę, który jest gotów walczyć o dobro każdego dziecka. Czułam się wyróżniona, czułam ogromną wdzięczność, że właśnie nas wybrała na rodziców tej maleńkiej dziewczynki. Parę dni później mogliśmy już poznać naszą córeczkę.
Wszystko teraz działo się bardzo szybko. Matka biologiczna po zrzeczeniu miała sześć tygodni na zmianę zdania. Potem miesiąc trwały formalności sądowe pozbawiające ją praw. Trzeba było poczekać jeszcze kolejny miesiąc, aż wyrok się uprawomocni, zanim procedury adopcyjne mogły się rozpocząć.
Obecnie procedury adopcji noworodków są uproszczone. Jeśli mama biologiczna deklaruje chęć zrzeczenia się władzy rodzicielskiej, dziecko jest umieszczane w pieczy zastępczej. Po sześciu tygodniach od jego urodzenia mama – lub rodzice, jeśli ojcostwo jest ustalone – wyraża zgodę na adopcję dziecka. Najczęściej już tego samego dnia ustanawiany jest opiekun prawny dziecka i ośrodek adopcyjny zaczyna działać w kierunku jak najszybszego wskazania rodziny adopcyjnej. Nie ma zatem oczekiwania na pozbawienie praw rodzicielskich czy uprawomocnienie.
My poznaliśmy Adę, kiedy miała dwa miesiące. Nie byliśmy do końca świadomi procedur prawnych, które odbywały się w tle za pośrednictwem ośrodka adopcyjnego i sądu. Na szczęście mogliśmy ją już odwiedzać w rodzinnym pogotowiu opiekuńczym, w którym przebywała. Jak widać, są ośrodki adopcyjne bardzo dobre i bardzo złe. Kiedy trafi się na zły, trzeba uciekać i szukać innego. W tym zakresie nie ma rejonizacji. Znam Adę od drugiego miesiąca życia tylko i wyłącznie dzięki sprawnemu działaniu ośrodka adopcyjnego, z którym mieliśmy szczęście współpracować. Wiem, że niekiedy procedury trwają dłużej i są bardziej skomplikowane. Wynika to z liczby spraw i bezwładu wielkiej machiny sądowej, a czasem wręcz braku znajomości kodeksu rodzinnego przez samych orzekających, czego parę lat później miałam dotkliwie doświadczyć przy adopcji kolejnego dziecka.
Pierwsza wizyta u Ady była dla mnie prawdziwym świętem i – jak się okazało – wielkim szokiem. Nie mogłam spać całą noc poprzedzającą nasze spotkanie. Rano nie byłam w stanie dobrać odpowiedniej sukienki i butów. Chciałam się dla niej wystroić, ale nie robić wrażenia wyfiokowanej paniusi, na którą nie można ulać mleczka. Może to było głupie z mojej strony, bo przecież Adzie było wszystko jedno, jaki kolor kiecki opluwa, ale jeszcze wtedy nie była Adą, a ja nie miałam pojęcia, czego się spodziewać. Takie pierwsze spotkanie dziecka, które ma być twoje, ale go jeszcze nie znasz, naprawdę szarpie nerwy. Starałam się wymalować w wyobraźni jej obraz, przewidzieć, jak będzie wyglądało nasze poznanie się. Zamknąwszy oczy, widziałam słodkiego aniołeczka, który na mój widok wyciąga rączki, bo jego maleńkie serduszko rażone moją obecnością niczym defibrylatorem ożywa gwałtownie, markując tę chwilę, którą kiedyś będziemy wspominały jako moment połączenia dwóch poszukujących się od lat dusz: matki i córki. Jednak żadne moje wyobrażenia nie mogły przygotować mnie na to, co nas czekało.
Weszliśmy na czwarte piętro bez windy. Nieco zasapana stanęłam w drzwiach, a mój zachłanny wzrok zaczął skanować mieszkanie w poszukiwaniu malutkiej pięknej księżniczki. W końcu zatrzymał się na leżaczku, a kiedy wyostrzyłam zoom, stanęłam jak wryta. Ada spała. Nie przypominała ani księżniczki, ani aniołka. Ba, nie przypominała nawet niemowlaka. W bujaczku leżała miniaturka zawodnika sumo odziana w różową sukieneczkę. Co prawda odcień jej różu idealnie pokrywał się z cukierkowym różem mojej sukienki, ale na tym nasze podobieństwa się kończyły. W bujanym leżaczku spała łysa dziewczynka z zaropiałym okiem i skrzywioną czaszką. To nie była miłość od pierwszego wejrzenia. To było „O mój Boże…” od pierwszego spojrzenia. Miałam prawo odmówić, ale intuicja podpowiadała mi, że im bardziej będę ją kochała, tym ona będzie piękniejsza. Rok później była błękitnooką pięknością z blond loczkami i spojrzeniem cherubinka. Była tak bardzo piękna, jak była przez nas kochana. Więcej, była wierną kopią swojego o dziesięć lat starszego brata Aleksa, a dzisiaj wszyscy twierdzą, że jesteśmy do siebie podobne jak dwie krople wody.
Podczas kursu adopcyjnego napisałam, jaka jest moja wizja córki, o której marzę. Już wtedy pracowałam ze swoją podświadomością. Sądziłam wówczas, że dostaniemy dziecko okołopięcioletnie, bo nasze biologiczne dzieci były już dosyć duże. Ada trafiła do nas, mając trzy miesiące, i wyglądała zdecydowanie inaczej, niż ją wymalowałam w swoich wizjach. Kiedy miała lat pięć, była dokładnie taka, jak ją opisałam siedem lat wcześniej. Dotyczyło to zarówno jej wyglądu, jak i cech charakteru. Możecie w to wierzyć albo nie, ale dokładnie tak się stało. Niedawno, porządkując szuflady, natknęłam się na tamten opis. Czytałam go zdumiona i oniemiała, bo kiedy go pisałam, Ady nie było jeszcze na świecie. Oto najlepszy dowód na potęgę podświadomości, magię wielkiego pragnienia i cud miłości.
Od dnia tego pamiętnego telefonu od pani dyrektor ośrodka adopcyjnego zaczęliśmy zbierać papiery i zaświadczenia niezbędne do złożenia wniosku adopcyjnego. Biegaliśmy po urzędach i przychodniach, kolekcjonując nasze akty urodzenia, zaświadczenia o zarobkach, zaświadczenia lekarskie o tym, że nie chorujemy na żadną niebezpieczną ani przewlekłą chorobę, zaświadczenia z przychodni leczenia uzależnień o tym, że tam nie figurujemy, zaświadczenia od psychiatry, że nie leczymy się psychiatrycznie, i zaświadczenia z sądu o niekaralności.
I chociaż do tej pory zdawało mi się, że jestem zdrową, dobrze zarabiającą kobietą bez uzależnień i wyroków, to każdy wniosek o kolejny dokument powodował u mnie lęk i niepewność. No bo czy na przykład mandaty komunikacyjne są brane pod uwagę? Albo może ktoś kiedyś mnie o coś pozwał, a ja nawet o tym nie wiem? I czy jak pójdę do psychiatry, to czy ten nie prześwidruje mnie swoim fachowym okiem i nie wygrzebie z czeluści mojej duszy jakiegoś psychicznego przeciwwskazania do adopcji? No i chociaż wiem, że nie leczyłam się w przychodni uzależnień, to czy nie przepytają mnie o liczbę kieliszków wina wypitych w moim prawie czterdziestoletnim życiu? A może okaże się, że wypiłam o jeden za dużo w porównaniu z dopuszczalną przez jakieś nieznane mi jeszcze normy czy statystyki? Na szczęście wszystko poszło gładko i bez niespodzianek. Stosik dokumentów zdobyliśmy dosyć szybko, choć lista wydawała się bardzo długa.
Dostałam absolutnego fioła. Miałam miesiąc na skompletowanie wyprawki i urządzenie pokoju. Żyłam jak w transie. Chciałam, żeby moja wymarzona córeczka miała wszystko najlepsze, najpiękniejsze, idealne, słodkie i bajeczne. W trzydzieści dni, a raczej nocy przekształciłam nudny brzoskwiniowy pokój w komnatę księżniczki w odcieniach lodów waniliowych z bitą śmietaną, polewą brzoskwiniową i różową posypką. Przykleiłam skrzydlate wróżki na drzwiach szafy. Kupiłam kilkaset maleńkich różyczek, które poupinałam na białych jak śnieg firankach. Ustawiłam łóżeczko z koronkowym baldachimem, który również ozdobiłam różyczkami. Koronki, kokardy, wróżki i kwiatuszki wypełniały pokoik mojej córeczki. W tym czasie odwiedzaliśmy Adę prawie codziennie. Zazwyczaj spała, a gdy nie spała, wrzeszczała. Kiedy brałam ją na ręce, przyglądała mi się uważnie jednym zdrowym i СКАЧАТЬ