Czy mogę mówić ci mamo. Agata Komorowska
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Czy mogę mówić ci mamo - Agata Komorowska страница 4

Название: Czy mogę mówić ci mamo

Автор: Agata Komorowska

Издательство: PDW

Жанр: Современная зарубежная литература

Серия:

isbn: 9788381775281

isbn:

СКАЧАТЬ przylgnie do tego serca, stopi się z nim w jedno i wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie. Boże, jak ja się myliłam.

      Po pierwszym szokującym doświadczeniu w ośrodku katolickim byłam już nieco ostrożniejsza. Jazda do nowego ośrodka zajmowała około dwóch godzin. Na miejscu czekały na nas dwie panie psycholog. Po krótkiej rozmowie zostaliśmy rozdzieleni. Mąż zniknął w gabinecie pani dyrektor, ja zaś zostałam zaproszona do innego pokoju. Przesympatyczna młoda kobieta o bujnych czarnych włosach wskazała mi krzesło, po czym rozpoczęłyśmy rozmowę. Rozmawiałyśmy o mojej przeszłości, o rodzinie, w której się wychowałam, o obecnej sytuacji rodzinnej i zawodowej, o powodach, dla których chcę adoptować dziecko. Czułam się komfortowo. Nie miałam wrażenia, że jestem przesłuchiwana, wręcz przeciwnie – pani psycholog sprawiła, że z przyjemnością dzieliłam się moimi doświadczeniami i planami na przyszłość. Mąż miał podobne wrażenie po wizycie u pani dyrektor.

      Czekały nas kolejne spotkania, których celem było szczegółowe poznanie kandydatów na rodziców adopcyjnych. Pracownicy ośrodków adopcyjnych mają niezwykle odpowiedzialne zadanie i nie jest nim poszukiwanie odpowiedniego dziecka dla zainteresowanej pary. Ich praca polega na znalezieniu odpowiednich rodziców dla oczekujących dzieci. Wcześniej sądziłam, że to ja będę wybierać odpowiednie dla mnie dziecko. Poczułam się zażenowana własną arogancją. Z każdym spotkaniem nabierałam więcej pokory. Efektem naszych rozmów była kwalifikacja na kurs dla kandydatów na rodziców adopcyjnych.

      Kurs rozpoczynał się we wrześniu i miał trwać trzy miesiące. Spotkania odbywały się raz w tygodniu. Cotygodniowe wycieczki stały się dla męża i dla mnie doskonałym pretekstem do refleksji i rozmów, na które nie mieliśmy czasu od miesięcy, a może nawet lat. Wspominam je jako jeden z najjaśniejszych punktów naszego małżeństwa. Kurs adopcyjny miał na celu pokazanie realiów życia z adoptowanym dzieckiem. Kandydatów było sporo, wszyscy niezwykle podekscytowani, niektórzy zdenerwowani, większość bezdzietna. Uczyliśmy się radzić sobie z własnymi uprzedzeniami, stereotypami i potencjalnymi problemami. Usłyszeliśmy historie, o jakie trudno nawet w powieściach kryminalnych. O dzieciach, które w wieku kilku miesięcy już nie płaczą, bo wiedzą, że płacz nie przynosi pomocy, jedynie może sprowadzić ból. O dzieciach, które rodzą się z głodem alkoholowym i narkotykowym. Zapoznaliśmy się z doświadczeniami rodziców adopcyjnych z wieloletnim stażem. Z otwartymi buziami słuchaliśmy o ich trudach, niezwykłych radościach i sukcesach. Czasem płakaliśmy, czasem byliśmy przerażeni tym, w co się pakujemy.

      Na każdym etapie mieliśmy prawo się wycofać. Po każdym spotkaniu, po każdym wykładzie mogliśmy powiedzieć: „Dziękuję, to nie dla mnie”. Nikt by nam nie robił wyrzutów, nikt by nie miał żalu ani pretensji, nikt by nie krytykował zmiany decyzji. Bo te kursy są również po to, żeby poznać świat, w który wkraczamy, kiedy adoptujemy dziecko. I jeśli uznamy, że to nie jest nasz świat, to lepiej zweryfikować plany na tym etapie, niż kiedy skrzywdzone przez życie dziecko zanosi się niezrozumiałym dla nas płaczem na środku naszego salonu.

      Punktem kulminacyjnym szkolenia była wizyta w domu dziecka. Każda para miała odwiedzić inną placówkę. Nas wysłano do rodzinnego domu dziecka, gdzie przebywały dzieci w wieku od kilku lat do pełnoletności. Rodzinny dom dziecka różni się od państwowego tym, że jak sama nazwa wskazuje, prowadzi go rodzina. Jest to zwykle małżeństwo wychowujące poza własnym potomstwem gromadkę dzieci, które z najróżniejszych powodów nie mogą mieszkać ze swoimi rodzicami. Powody są tak różne, że nie sposób je wszystkie wymienić, ale osierocenie jest najrzadszym z nich. Zazwyczaj są to dzieci odebrane rodzicom wskutek zaniedbania, nałogów, przemocy lub z powodu przebywania rodzica w odosobnieniu, czyli w zakładzie karnym lub psychiatrycznym.

      Zapukaliśmy do drzwi dużego nieotynkowanego budynku ogrodzonego siatką. Przywitała nas pogodna kobieta, która przepraszała, że jest w fartuchu, ale akurat gotuje obiad. Zerknęłam do kuchni. Tam nie było garnków, tam były kotły! Taka wielka rodzina potrzebuje mnóstwo jedzenia, a rodzinny dom dziecka polega na tym, że dzieci są w warunkach rodzinnych. Pani domu jest żoną, matką dzieci biologicznych i opiekunką tych przyjętych. Wszystkie te role były skupione w jednej pulchnej, roześmianej i radosnej kobiecie. Tuż za jej spódnicą kryła się dziewczynka w kraciastej sukience. Bladolica, smutnooka Zosia z krótko obciętą ciemną czuprynką.

      Wystarczyło jedno spojrzenie w jej ogromne smutne oczy, a moje serce opuściło swoje stałe miejsce, zrobiło dwa susy w stronę Zosi i wsiąkło bez śladu. Zosia wybiegła z pokoju i za moment wróciła z książeczką z puzzlami. Usiadła na dywanie. Rozrzuciła puzzle z pierwszej karty i szybko złożyła, sprawdzając uważnie, czy na nią patrzę. Usiadłam na dywanie tuż obok. Rozrzuciła kolejną kartę z mniejszymi elementami i równie szybko je ułożyła. Cmokałam z zachwytu i chwaliłam wylewnie, a wtedy ona cichutko spytała: „Przyjdziesz jeszcze do mnie?”. Spojrzałam w jej smutne, wyczekujące mojego potaknięcia oczy i zrozumiałam… Zosia się właśnie reklamowała. Chciała, żebym ją zabrała. Żebym była jej mamą. Nie zabrałam jej. Chciałam, ale Zosia była już w trakcie procedury adopcyjnej z inną parą. Nie byłyśmy sobie pisane. Czasem o niej myślę. Wysyłam jej moją miłość i nadzieję, że jest kochana i szczęśliwa.

      Wśród zabawek, wózków z lalkami, gier planszowych i klocków podskakiwała przepiękna, wesolutka pięcioletnia Klaudia o ogromnych błękitnych oczach i blond loczkach. Wyglądała jak dziecko z plakatów adopcyjnych. Wystarczyło zrobić zdjęcie, podpisać „Zaadoptuj mnie” i kampania reklamowa gotowa. Klaudia może była słodkim i uśmiechniętym dzieckiem, ale kryła w sobie mroczne doświadczenia, które sprawiały, że nigdy nie wypowiadała swojego imienia. Nikt nie wiedział dlaczego.

      Na kanapie siedział cicho dwunastoletni Karol przygotowujący się do adopcji zagranicznej. Tak duże dzieci nie mają szans na adopcję w Polsce. Do 2017 roku mogły liczyć na bardziej otwartych ludzi z zagranicy. Niestety, mimo że przepisy nie uległy zmianie, zmieniły się wytyczne. Obecnie prawo do prowadzenia procedur adopcji zagranicznych ma tylko jeden ośrodek katolicki w Polsce, który zgodę na wyjazd dziecka wydaje wyłącznie w przypadku łączenia rodzin. Karol załapał się na stare dyrektywy i mam nadzieję, że dzisiaj włoskim włada równie dobrze jak wtedy polskim. Był niezwykle grzecznym, dobrze ułożonym i uprzejmym chłopcem. Jednak brakowało mu elementarnej wiedzy o świecie. Nie wiedział, gdzie leżą Włochy, choć już niedługo miał tam zamieszkać. Nie wiedział nawet, czy są częścią Europy. Nie miał pojęcia o wielu rzeczach, które dzieci w zwykłych domach przyjmują poprzez obserwację, słuchanie i zadawanie pytań: „A co to?” i „Dlaczego?”. Jeśli dziecko dorasta w warunkach, gdzie nie ma kontaktu z podstawowymi informacjami, nikt nie odpowiada mu na te pierwsze, jakże irytujące pytania, a jedynymi zabawkami są patyki i puszki po piwie, to niby jak ma nabyć podstawową wiedzę o świecie? Czasami wręcz ciężko zdiagnozować, czy ta niewiedza jest wynikiem upośledzenia intelektualnego, czy zaniedbania. Głęboko wierzę w to, że miłość czyni cuda i jest w stanie odwrócić wiele procesów zaistniałych w wyniku zaniedbania. To, czego odwrócić się nie da, z całą pewnością da się pokochać.

      Ukończyliśmy kurs i otrzymaliśmy kwalifikacje do adopcji. Formalny etap naszej przygody adopcyjnej zajął rok. Teraz pozostało oczekiwanie w kolejce, aż pojawi się dziecko, dla którego będziemy właściwymi rodzicami. W ankiecie, którą wypełniliśmy w ośrodku adopcyjnym, podaliśmy, że jesteśmy gotowi przyjąć dziewczynkę w wieku do sześciu lat. Nasz najstarszy syn miał lat siedem i chcieliśmy, by jego pozycja pierworodnego pozostała niezachwiana. Mieliśmy już dwoje dzieci, więc moje przewidywania oscylowały bardziej wokół dziecka sześcioletniego niż noworodka. Byłam wręcz pewna, że będzie to dziecko starsze, więc w styczniu 2011 roku oddałam wózek, łóżeczko, nosidełko i wszystkie inne akcesoria dla noworodków.

      Dwudziestego siódmego maja, dzień СКАЧАТЬ