Название: Uwolniona
Автор: Tara Westover
Издательство: PDW
Жанр: Биографии и Мемуары
isbn: 9788380155237
isbn:
Jeśli byłam sceptyczna, to ten sceptycyzm nie był do końca tylko moją winą. Był skutkiem tego, że nie umiałam się zdecydować, której z moich matek ufać. Rok przed wypadkiem, kiedy matka pierwszy raz usłyszała o próbie mięśni i pracy energii, zbyła obie koncepcje jako myślenie życzeniowe.
– Ludzie chcą cudów – powiedziała. – Przełkną wszystko, jeśli podsyci to ich nadzieję, pozwoli uwierzyć, że zdrowieją. Magia nie istnieje. Jest tylko właściwe odżywianie, ruch i dokładne badanie właściwości ziół. Ale ludzie, którzy cierpią, nie są w stanie tego zaakceptować.
Teraz matka mówiła, że leczenie jest kwestią duchową i nie ma dla niego ograniczeń. Wyjaśniła mi, że próba mięśni jest rodzajem modlitwy, prośbą do niebios. Aktem wiary, w którym Bóg przemawia za pośrednictwem jej palców. W niektórych chwilach jej wierzyłam, tej mądrej kobiecie, która miała odpowiedź na każde pytanie. Nie potrafiłam jednak do końca zapomnieć słów tej drugiej kobiety, drugiej matki, która też była mądra. „Magia nie istnieje”.
Pewnego dnia matka oświadczyła, że osiągnęła nowy poziom umiejętności.
– Nie muszę już wypowiadać pytania na głos – powiedziała. – Wystarczy, że je pomyślę.
Zauważyłam, że matka chodzi po domu, kładąc lekko ręce na różnych przedmiotach, i mamrocze coś do siebie, zginając palce w jednostajnym rytmie. Gdy piekła chleb i nie była pewna, ile mąki już dodała. Klik-klik-klik. Gdy mieszała olejki i nie pamiętała, czy dodała kadzidło. Klik-klik-klik. Siadała, żeby przez trzydzieści minut poczytać Biblię, zapominała, kiedy zaczęła, i robiła próbę mięśni, by sprawdzić, ile czasu już minęło. Klik-klik-klik.
W końcu zaczęła robić próby mięśni kompulsywnie, nieświadomie, zawsze, gdy zmęczyła ją rozmowa, gdy niejednoznaczności wynikające z jej problemów z pamięcią i w ogóle życia wywoływały u niej niezadowolenie. Rozluźniały jej się rysy, twarz stawała się nieobecna, a palce zaczynały klikać niczym świerszcze o zmierzchu.
Tato był wniebowzięty.
– Lekarze nie umieją poznać po dotyku, co człowiekowi dolega – powiedział rozpromieniony. – A matka umie!
Tamtej zimy nękały mnie wspomnienia o Tylerze. Przypominałam sobie dzień, w którym odszedł, jak dziwnie było patrzeć na jego samochód podskakujący na drodze ku dolinie, wyładowany pudłami. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, gdzie teraz był, ale czasem zastanawiałam się, czy przypadkiem szkoła nie była mniejszym złem, niż sądził Tato, bo przecież w żadnym wypadku Tyler nie był złym człowiekiem, a uwielbiał szkołę, zdawało się, że kochał ją bardziej niż nas.
Ziarno ciekawości zostało zasiane. By wzrosło, potrzeba było tylko czasu i nudy. Czasem, gdy zrywałam miedź z grzejnika albo wrzucałam pięćsetny kawałek stali do kosza, łapałam się na tym, że wyobrażam sobie szkolne sale, w których przebywał Tyler. Moje zainteresowanie stawało się coraz intensywniejsze z każdą ciężką godziną spędzoną na złomowisku, aż w końcu pewnego dnia przyszła mi do głowy dziwaczna myśl – powinnam się zapisać do szkoły publicznej.
Matka zawsze mówiła, że jeśli chcemy, możemy pójść do szkoły. Wystarczy poprosić tatę. I będziemy mogli się uczyć.
Ale ja nie prosiłam. Coś w twardych rysach twarzy ojca, w cichym błagalnym westchnieniu każdego ranka, zanim rozpoczął modlitwę rodzinną, sprawiało, że uznałam moją ciekawość za coś nieprzyzwoitego, zniewagę wobec tego, jak wiele poświęcił, by mnie wychować.
Wkładałam trochę wysiłku w to, żeby pomiędzy pracą na złomowisku i pomocą matce w przygotowywaniu nalewek i mieszaniu olejków kontynuować naukę. Matka wówczas już nie prowadziła domowego nauczania, ale miałam komputer, a w piwnicy były książki. Znalazłam książkę do przyrody z kolorowymi ilustracjami i książkę do matematyki, którą pamiętałam sprzed pięciu lat. Natrafiłam nawet na wypłowiałą zieloną książkę do historii. Ale gdy siadałam do nauki, niemal zawsze zasypiałam. Strony książek były błyszczące i miękkie, coraz bardziej miękkie z każdą kolejną godziną, jaką spędzałam na przenoszeniu złomu.
Gdy tato zobaczył mnie z którąś z tych książek, próbował mnie od niej odciągnąć. Może przypominał mu się Tyler. Może myślał, że jeśli tylko przez kilka lat uda mu się odwrócić moją uwagę, zagrożenie minie. Wymyślał więc dla mnie zadania niezależnie od tego, czy ich wykonanie było niezbędne, czy nie. Pewnego popołudnia, po tym jak przyłapał mnie z książką do matematyki, przez godzinę nosiliśmy razem wiadra z wodą przez pole do jego drzewek owocowych, w czym nie byłoby nic dziwnego, gdyby nie to, że w tym samym czasie była ulewa.
Ale jeśli tato próbował obronić swoje dzieci przed zbytnim zainteresowaniem szkołą i uwiedzeniem przez iluminatów, tak jak to się stało z Tylerem, to lepiej by zrobił, gdyby skierował uwagę na Richarda. On też powinien popołudniami przygotowywać nalewki dla matki, ale prawie nigdy tego nie robił. Zamiast tego znikał. Nie wiem, czy matka wiedziała, dokąd szedł, ale ja tak. Popołudniami prawie zawsze można go było znaleźć w ciemnej piwnicy, schowanego za sofą przy ścianie, z otwartą encyklopedią przed nosem. Gdy przypadkiem przechodził tamtędy tato, wyłączał światło, mamrocząc pod nosem o marnowaniu prądu. Potem ja znajdowałam wymówkę, żeby zejść na dół i włączałam światło z powrotem. Jeśli tato znów przechodził, rozbrzmiewało warknięcie, a matka musiała wysłuchać wykładu o zostawianiu w pustych pokojach włączonego światła. Nigdy mnie nie zbeształa, czym wzbudziła moje podejrzenia, że może wiedzieć, gdzie jest Richard. Jeśli nie miałam możliwości, by wrócić, żeby mu włączyć światło, Richard przysuwał książkę pod sam nos i czytał w ciemności. Tak bardzo chciał czytać. Tak bardzo chciał czytać encyklopedię.
Tyler zniknął. Niemal nie było śladów po tym, że kiedykolwiek u nas mieszkał, z wyjątkiem jednego. Każdego wieczoru po kolacji zamykałam drzwi do swojego pokoju i wyciągałam spod łóżka jego stary odtwarzacz. Wciągnęłam do mojego pokoju biurko Tylera, siadałam na jego krześle i przy śpiewie chóru uczyłam się, tak samo jak tysiące razy widziałam, jak on to robi. Nie uczyłam się historii ani matematyki. Uczyłam się religii.
Dwa razy przeczytałam Księgę Mormona. Przeczytałam Nowy Testament. Raz szybko, potem drugi raz wolniej, zatrzymując się, żeby zrobić notatki, znaleźć wzajemne odniesienia, a nawet, żeby napisać krótkie eseje o doktrynie – wiary i poświęcenia. Nikt tych esejów nie czytał, pisałam je dla siebie, tak jak sądziłam, że tylko i wyłącznie dla siebie uczył się Tyler. Następnie przepracowałam Stary Testament, a potem czytałam książki taty, głównie zbiory przemów, listów i dzienników wczesnych proroków mormońskich. Pisane były językiem z dziewiętnastego wieku – sztywnym, ozdobnym, ale precyzyjnym – i na początku niczego nie zrozumiałam. Ale z czasem moje oczy i uszy przystosowały się do niego i zaczęłam czuć się swojsko we fragmentach historii mojego ludu: opowieściach o pionierach, moich przodkach przebijających się przez pustkowia Ameryki. O ile opowieści były obrazowe, o tyle wykłady były abstrakcyjnymi traktatami na niezrozumiałe tematy filozoficzne i właśnie tym abstrakcjom poświęcałam najwięcej czasu.
Z perspektywy СКАЧАТЬ