Uwolniona. Tara Westover
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Uwolniona - Tara Westover страница 19

Название: Uwolniona

Автор: Tara Westover

Издательство: PDW

Жанр: Биографии и Мемуары

Серия:

isbn: 9788380155237

isbn:

СКАЧАТЬ leżąc w błocie, że niewiele udawało mi się odzyskać ze złomu. Tato żartował, że byłam powolna jak mucha w smole.

      Pamięć o Tylerze zblakła, a razem z nią zblakła też jego muzyka, zagłuszona szczękiem metalu uderzającego o metal. To były dźwięki, które zostawały mi teraz w głowie – brzęk blachy falistej, krótkie uderzenia miedzianego drutu, grzmot żelaza.

      Znalazłam się w nowej rzeczywistości. Patrzyłam na świat oczami ojca. Widziałam anioły – a przynajmniej wyobrażałam sobie, że tak było – patrzące na nas segregujących złom, wkraczające, by złapać akumulator albo poszarpany kawałek stalowej rury, które tato wyrzucił w powietrze. Przestałam krzyczeć na tatę za to, że je rzuca. Zamiast tego się modliłam.

      Szybciej pracowałam, kiedy odzyskiwałam złom sama, więc kiedy pewnego ranka tato znajdował się na północnym krańcu podwórka, niedaleko Góry, ja wyruszyłam w kierunku krańca południowego, niedaleko pastwiska. Wypełniłam kosz niemal toną żelaza, a następnie z bolącymi rękami pobiegłam poszukać taty. Trzeba było opróżnić kosz, a ja nie umiałam obsługiwać ładowarki, która była wielka, miała teleskopowy wysięgnik i szerokie, czarne, wyższe ode mnie koła. Ładowarka podnosiła kosz jakieś osiem metrów nad ziemię, a potem, z wysuniętym wysięgnikiem, pochylała widły tak, żeby złom się wysunął i wpadł z jazgotem do przyczepy. Była to właściwie naczepa długości piętnastu metrów zamieniona na pojemnik na złom, w zasadzie na olbrzymi kubeł. Ściany miała z grubych żelaznych płyt, które sięgały dwa i pół metra od dna. Mieściło się w niej od piętnastu do dwudziestu koszy, czyli niecałe dwadzieścia ton żelaza.

      Znalazłam tatę na polu, jak zapalał ogień, żeby opalić z izolacji kłąb miedzianych przewodów. Powiedziałam mu, że mój kosz jest gotowy. Wrócił ze mną i wspiął się do ładowarki. Pomachał w kierunku naczepy.

      – Więcej się zmieści, jeśli rozłożysz żelazo po tym, jak je wrzucę. Wskakuj.

      Nie rozumiałam. Chciał wrzucić kosz ze mną w środku?

      – Wespnę się tam, gdy już wyrzucisz ładunek – powiedziałam.

      – Nie, tak będzie szybciej – odparł tato. – Zatrzymam kosz, kiedy będzie na tym samym poziomie co naczepa, żebyś mogła wyjść. Wtedy pobiegniesz wzdłuż krawędzi ściany i przysiądziesz na dachu szoferki, do czasu aż skończę zrzucać.

      Usadowiłam się na kawałku żelaza. Tato wcisnął widły pod kosz, potem podniósł mnie i złom i zaczął przesuwać z pełną siłą w kierunku czoła naczepy. Ledwo utrzymywałam się na powierzchni. Przy ostatnim zwrocie kosz zakołysał się tak gwałtownie, że w moją stronę zarzuciło żelazny szpikulec. Wbił mi się w nogę, ze dwa centymetry pod kolanem, przecinając tkankę jak nóż wchodzący w miękkie masło. Próbowałam go wyjąć, ale ładunek się przesunął i szpikulec został częściowo przykryty. Słyszałam, jak cicho jęczą pompy hydrauliczne, gdy wysięgnik sięgał w przód. Gdy kosz znalazł się na poziomie naczepy, jęczenie ustało. Tato dawał mi czas, żebym wspięła się na ścianę naczepy, ale ja byłam przybita szpikulcem.

      – Utknęłam! – krzyknęłam, lecz warczenie silnika było zbyt głośne. Zastanawiałam się, czy tato poczeka z wyrzuceniem kosza, dopóki nie zobaczy, że bezpiecznie siedzę na szoferce tira, ale jednocześnie wiedziałam, że tego nie zrobi. Ciągle gonił go czas.

      Pompy jęknęły i kosz podniósł się o kolejne dwa i pół metra. Pozycja do zrzutu. Znów krzyknęłam, tym razem wyższym głosem, potem niższym, usiłując znaleźć ton, który przebije się przez buczenie silnika. Kosz rozpoczął pochylanie, najpierw powoli, potem szybko. Byłam przybita szpikulcem blisko jego tyłu. Objęłam rękami górną ścianę kosza, wiedząc, że będzie to coś, czego będę się mogła przytrzymać, gdy pojemnik odwróci się pionowo. Gdy dalej się pochylał, złom z przodu zaczął się zsuwać, odrobina po odrobinie rozpadał się wielki żelazny lodowiec. Szpikulec wciąż tkwił w mojej nodze, ciągnąc mnie w dół. Ręce mi się ześliznęły i zaczęłam się osuwać, gdy żelazo w końcu wysunęło się z nogi i wpadło do naczepy z wielkim hukiem. Byłam teraz wolna, ale spadałam. Machałam rękami w powietrzu, chcąc uchwycić się czegoś, co nie leciało w dół. Dłonią złapałam za boczną ścianę kosza, która teraz odwrócona była prawie pionowo. Podciągnęłam się do niej i podźwignęłam ciało za jej krawędź, a potem dalej spadałam. Ponieważ teraz spadałam z boku kosza, a nie z przodu, to miałam nadzieję, modliłam się o to, by upaść na ziemię, a nie na naczepę, która w tamtej chwili była kłębowiskiem metalu. Opadałam, widząc tylko niebieskie niebo i czekając, aż poczuję albo ukłucie ostrego żelaza, albo uderzenie twardej ziemi.

      Moje plecy uderzyły w żelazo, w ścianę naczepy. Stopy przeleciały mi nad głową i dalej niezgrabnie leciałam w dół. Pierwszy upadek nastąpił z dwóch czy dwóch i pół metra, drugi może z trzech. Z ulgą poczułam pod sobą ziemię.

      Leżałam na plecach może z piętnaście sekund, aż silnik zgasł, po czym usłyszałam ciężkie kroki taty.

      – Co się stało? – zapytał, klękając obok mnie.

      – Wypadłam – wysapałam. Zaparło mi dech w piersiach i bardzo mocno bolały mnie plecy, jakby mnie ktoś przeciął na pół.

      – Jak ci się to udało? – zapytał tato. W jego głosie było słychać współczucie, ale zarazem rozczarowanie. Poczułam się głupio. „Powinnam była umieć to zrobić. To prosta sprawa” – pomyślałam.

      Tato przyjrzał się rozcięciu na mojej nodze, która została mocno rozerwana, gdy szpikulec odpadł. Wyglądało to jak wyrwa, tkanka po prostu zapadła się i nie było jej widać. Tato zdjął flanelową koszulę i przycisnął mi ją do nogi.

      – Idź do domu – powiedział. – Matka zatamuje krwawienie.

      Pokuśtykałam przez pastwisko, dopóki tato nie zniknął mi z pola widzenia, a wtedy upadłam na zieloną pszenicę. Trzęsłam się i łykałam głębokie hausty powietrza. Nie rozumiałam, dlaczego płaczę. Żyłam. Wszystko będzie dobrze. Anioły zrobiły, co do nich należało. Tylko dlaczego nie mogłam opanować drżenia?

      Kiedy przeszłam przez ostatni zagon i zbliżałam się do domu, kręciło mi się w głowie, ale i tak wpadłam przez drzwi z impetem, tak jak zapamiętałam, robili to moi bracia, tak jak Robert i Emma, i głośnym krzykiem zawołałam matkę. Na widok karmazynowych śladów stóp rozmazanych po linoleum przyniosła lek homeopatyczny o nazwie „Pierwsza pomoc”, którym leczyła krwotoki i wstrząsy i wlała mi pod język dwanaście kropli bezbarwnego płynu bez smaku. Lekko dotknęła rany lewą ręką i skrzyżowała palce prawej. Zamknęła oczy. Klik-klik-klik.

      – Nie ma tężca – powiedziała. – Rana się zagoi. W końcu. Ale zostanie szpetna blizna.

      Przewróciła mnie na brzuch i zbadała obtłuczenie – ślad w kolorze głębokiego fioletu wielkości ludzkiej głowy, który pojawił mi się kilkanaście centymetrów nad biodrem. Jej palce znów się skrzyżowały i zamknęła oczy. Klik-klik-klik.

      – Uszkodziłaś sobie nerkę – powiedziała. – Musimy przygotować świeżą partię jałowca i kwiatu dziewanny.

      Gdy podjęłam СКАЧАТЬ