Patria. Fernando Aramburu
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Patria - Fernando Aramburu страница 9

Название: Patria

Автор: Fernando Aramburu

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Поэзия

Серия:

isbn: 978-83-8110-477-7

isbn:

СКАЧАТЬ rozmowa również ukazała się w obręczy koła, w lśniącym odcinku między dwiema szprychami, obok tamtego dawnego zdarzenia. Ech! Nie zapomnę go do końca życia. Widziała, jak biedny Joxian wyszedł z kuchni ze spuszczoną głową. Poszedł spać wcześniej niż zazwyczaj, nie powiedział dobranoc, ale nie słyszała jego chrapania. Na pewno przez całą noc nie zmrużył oka.

      Przez kilka dni się nie odzywał. Nie był z natury gadatliwy. Wtedy zamknął się w sobie jeszcze bardziej. Joxe Mari też nie odezwał się słowem przez cztery czy pięć dni, które mieszkał w domu. Usta otwierał tylko wtedy, kiedy jadł. Pewnej soboty spakował swoje rzeczy i się wyprowadził. Wówczas nie podejrzewaliśmy, że odchodzi na zawsze. Prawdopodobnie on też nie. Na kuchennym stole zostawił kartkę, na której napisał: Barkatu. Nawet się nie podpisał. Tylko barkatu na kartce wyrwanej z zeszytu brata, nic więcej. Żadnych muxus, żadnego nowego adresu, ani nawet do widzenia.

      Wrócił po dziesięciu dniach z torbą pełną ubrań do prania i workiem, w który zapakował kolejną partię rzeczy ze swojego pokoju. Matce podarował bukiet kalii.

      – To dla mnie?

      – A dla kogo innego?

      – Skąd je wziąłeś?

      – Ze sklepu, a skąd miałem wziąć? Z powietrza?

      Spojrzała na niego. Jej syn. Kiedy był mały, myła go, ubierała, karmiła łyżeczką. Pomyślałam, że cokolwiek zrobi, zawsze pozostanie moim Joxe Marim i muszę go kochać.

      Włączył pralkę i usiadł, żeby coś zjeść. Pochłonął niemal całą bagietkę. Co za głodomór! Wtedy z ogródka wrócił aita.

      – Kaixo.

      – Kaixo.

      Ot i cała rozmowa. Kiedy pranie się skończyło, Joxe Mari włożył mokre ubrania do torby. Wysuszy je u siebie. Gdzie?

      – Wynająłem z kilkoma kumplami mieszkanie w okolicach wyjazdu na szosę do Goizuety.

      Pożegnał się, najpierw całując matkę, a potem czule klepiąc ojca po plecach. Zarzucił na ramię worek i torbę, po czym odszedł do świata swoich kumpli i nie wiadomo kogo jeszcze, bo chociaż wciąż mieszkał blisko, w tym samym miasteczku, rodzice ich nie znali. Miren przypomniała sobie, jak patrzyła przez okno, kiedy oddalał się ulicą; tym razem jednak nie było jej dane dokończyć wspomnienia, bo Joxian poruszył nagle rowerem i blask na obręczy koła zniknął.

      9

      Czerwień

      Ikatza wróciła, przynosząc jej martwego ptaka. Wróbla. Drugiego w ciągu trzech dni. Czasami przynosi jej myszy. Najwyraźniej kotka w ten sposób dokłada się do rodzinnego budżetu lub okazuje wdzięczność swojej pani za opiekę. Bez trudu wspina się po pniu kasztanowca, by dotrzeć do gałęzi, z której może skoczyć na najbliższy balkon na trzecim piętrze; z niego przechodzi na balkon Bittori, gdzie zazwyczaj kładzie swoje podarunki na kafelkach albo w jednej z doniczek. Jeśli drzwi balkonowe są otwarte, nierzadko zdobycze trafiają na dywan w dużym pokoju.

      – Ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie przynosiła mi zwierzątek?

      Budzą w niej wstręt? Trochę, ale nie będzie wydziwiać. Najgorsze jest to, że podarunki od Ikatzy kojarzą się jej z gwałtowną śmiercią. Początkowo wymiatała je szczotką, ale kilka spadło na samochody zaparkowane pod budynkiem, a przecież nie o to jej chodziło. Za pomocą kija wkłada truchła na zmiotkę i aby uniknąć pretensji sąsiadów, od pewnego czasu wynosi na tyły budynku, po czym dyskretnie wrzuca w krzaki.

      Właśnie w trakcie jednej z takich czynności – gumowe rękawiczki na rękach – rozległ się dzwonek. Xabier, żeby nie przestraszyć matki, zazwyczaj uprzedza w ten sposób o swojej wizycie, zanim otworzy drzwi.

      – Sprzątasz? – zapytał na widok rękawiczek.

      – Nie spodziewałam się ciebie.

      Syn wysoki, matka niska, otarli się policzkami w przedpokoju.

      – Umówiłem się z adwokatem. Nic ważnego, spotkanie zajęło nam kilka minut. Skoro już byłem w pobliżu, pomyślałem, że cię odwiedzę i przy okazji pobiorę ci krew. Dzięki temu nie będziesz musiała jechać jutro do szpitala.

      – Dobrze, ale postaraj się, żeby mnie nie bolało tak bardzo jak poprzednim razem.

      Xabier, raczej powściągliwy, zagadywał matkę, żeby odwrócić jej uwagę. Mówił o pięknych, zaspanych oczach Ikatzy, która lizała sobie łapki, siedząc w fotelu. O prognozie pogody. O podwyżce ceny jadalnych kasztanów.

      – Skarżysz się na kasztany przy swojej pensji?

      Bittori, z podwiniętym rękawem, łokciem opartym na blacie stołu w dużym pokoju, potrzebowała się wygadać, a nie słuchać innych. Męczył ją jeden temat: Nerea.

      Nerea to, Nerea tamto. Narzekanie, zmarszczone brwi, wyrzuty.

      – Mówię ci o tym, bo jesteś moim synem i ufamy sobie. Nie mam do niej siły. Nigdy nie miałam. Mówi się, że pierwszy poród jest najtrudniejszy, a następne idą jak z płatka. Tymczasem ja cierpiałam bardziej, rodząc ją niż ciebie. Naprawdę. A potem była trudnym dzieckiem. Nie wspomnę nawet o jej nastoletnich latach. Teraz jest jeszcze gorzej. Myślałam, że po tym, co się stało z ojcem, Nerea się ustatkuje. Zrujnowała mi żałobę.

      – Nie mów tak. Cierpiała tak jak ty i ja, ale na swój sposób.

      – Wiem, że jest moją córką, i nie powinnam tak mówić, ale jaki jest sens milczeć, jeśli tak właśnie czuję? Coraz trudniej mi się na nią nie złościć. Za stara jestem, żeby znosić pewne zachowania, rozumiesz? Poleciała do Londynu cztery dni temu ze swoim beztroskim mężem.

      – Przypominam ci, że mój szwagier ma imię.

      – Nie znoszę go.

      – Enrique. Proszę cię, mamo.

      – Dla mnie ma na imię Nieznoszęgo.

      Igła z łatwością wbiła się w żyłę. Cienka rurka natychmiast wypełniła się czerwienią.

      Czerwień. Xabierze, Xabierze, musisz jechać do domu, coś się stało twojemu ojcu. Oczywiście nic dobrego. W pamięci wciąż słyszy echo tych słów, coś mu się stało, jakby czas się dla nich zatrzymał. Nie podano mu szczegółów, a on nie miał odwagi o nie pytać, ale zarówno po wyrazie twarzy koleżanki, która przekazała mu wiadomość, jak i ludzi mijanych na korytarzach, domyślił się, że ojcu musiało się stać coś bardzo poważnego, bardzo czerwonego, najgorszego. Nawet przez chwilę nie brał pod uwagę, że mógł ulec jakiemuś wypadkowi. Wychodząc ze szpitala, dostrzegł smutne spojrzenia, czoła zmarszczone z przerażenia/współczucia i dobrego znajomego, który na jego widok skręcił nagle w inną stronę, żeby uniknąć spotkania z nim przy windzie. W takim razie to ETA. Idąc parkingiem, stworzył trzystopniową listę możliwych konsekwencji: ograniczenie mobilności, wózek inwalidzki do końca życia, trumna.

      Czerwień. СКАЧАТЬ