Patria. Fernando Aramburu
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Patria - Fernando Aramburu страница 8

Название: Patria

Автор: Fernando Aramburu

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Поэзия

Серия:

isbn: 978-83-8110-477-7

isbn:

СКАЧАТЬ w audiencji generalnej nowego papieża, a potem zwiedzili kilka włoskich miast. Miren, słuchając wspomnień z podróży swojej przyjaciółki, zauważyła:

      – Widać, że wyszłaś za mąż za bogatego człowieka.

      – Nawet nie zdawałam siebie z tego sprawy, kochana. W rzeczywistości poślubiłam go dla jego uszu…

      W dniu rozruchów przyjaciółki wracały z churreríi znajdującej się w starej części San Sebastián. Zatrzymały się u wylotu ulicy przy Bulwarze. W poprzek ulicy stał miejski autobus i płonął. Czarny dym ocierał się o elewację pobliskiego budynku i przesłaniał okna. Kierowca został dotkliwie pobity. Mężczyzna – pięćdziesięcio-, pięćdziesięciopięcioletni – siedział na ziemi z zakrwawioną twarzą, z trudem łapiąc powietrze przez otwarte usta. Dwoje przypadkowych przechodniów opatrywało go i pocieszało, podczas gdy ertzaina próbował im wytłumaczyć – sądząc po gestach – że nie mogą tam zostać.

      Bittori:

      – To jakaś burda.

      Ona:

      – Lepiej skręćmy w calle Oquendo i dojdźmy do przystanku autobusowego okrężną drogą.

      Nim jednak to zrobiły, obejrzały się za siebie. W oddali dostrzegły rząd furgonetek Ertzaintzy zaparkowanych przed ratuszem. Policjanci – w czerwonych hełmach, z kominiarkami na twarzach – zajęli pozycje. Strzelali gumowymi kulkami w tłoczącą się przed nimi młodzież, która obrzucała ich stałym repertuarem obelg po baskijsku i hiszpańsku: najemnicy, mordercy, skurwysyny.

      Tymczasem autobus płonął dalej ze stoickim spokojem w samym centrum walki ulicznej. Czarne kłęby dymu i smród spalonych opon rozprzestrzeniały się po okolicy, raniąc śluzówki nosów, szczypiąc w oczy. Miren i Bittori usłyszały, jak kilku przechodniów cicho narzeka, że przecież wszyscy płacimy za autobusy, że jeśli tak ma wyglądać walka o prawa narodu, to gaśmy światło i się stąd wynośmy. Żona syknęła do męża:

      – Ciii, jeszcze cię usłyszą.

      Nagle zauważyły go w tłumie zakapturzonych, z twarzą zakrytą chustką. Och! Joxe Mari. Co on tam robi? Niewiele brakowało, żeby Miren go zawołała. Chłopak wyszedł ze Starego Miasta tą samą ulicą, co one kilka minut wcześniej. Sześciu czy siedmiu innych młodych mężczyzn – wśród nich syn rzeźnika i syn Manoli – zatrzymało się na rogu przy sklepie rybnym. Joxe Mari był w grupie chłopaków, którzy przybiegli, trzymając w rękach plecaki. Kiedy postawili je na ziemi, ich towarzysze podchodzili do nich i wyciągali ręce po coś, czego Miren nie widziała. Bittori, która miała lepszy wzrok od przyjaciółki, stwierdziła: kamienie. Tak, to były kamienie. Rzucali je z całych sił w ertzainas.

      8

      Odległe zdarzenie

      Miren skupiła wzrok na błyszczącej obręczy koła. Odbicie nikłego porannego światła w rowerze Joxiana wystarczyło jej, żeby przywołała w pamięci pewne odległe zdarzenie. Gdzie? W tej samej kuchni. Przypomniała sobie najpierw, jak drżały jej ręce, kiedy przygotowywała kolację. Już na samo wspomnienie o tym poczuła lekką duszność, za którą wtedy obarczyła winą upał i unoszący się dym z patelni. Nawet po otwarciu okna oddychała z trudem.

      Wreszcie o dziewiątej trzydzieści, może o dziesiątej usłyszała, jak wraca. Charakterystyczny odgłos kroków na klatce schodowej. Po co zawsze tak biegnie? Już ja mu pokażę.

      Wszedł do mieszkania – rosły, dziewiętnastoletni, z włosami długimi do ramion i tym przeklętym kolczykiem. Joxe Mari, zdrowy, silny, zawsze wygłodniały chłopiec wyrósł na kawał chłopa. Przewyższał o dwie piędzi wszystkich członków rodziny oprócz młodszego brata, który też był wysoki, chociaż inaczej zbudowany. Jakby go określić? Gorka był szczupły, kruchy i według Joxiana miał więcej oleju w głowie.

      Zmarszczyła brwi i nie pozwoliła mu podejść i pocałować się na powitanie.

      – Gdzie byłeś?

      Jakby nie wiedziała! Przecież widziała go po południu na Bulwarze w San Sebastián. Od tamtej chwili wyobrażała go sobie, że leży w spalonym ubraniu, z rozciętym czołem, w szpitalu.

      Na początku próbował się wymigać od wyjaśnień. Był z natury bardzo wycofany. Uf, każde słowo trzeba było z niego wyciągać korkociągiem. Ponieważ nie odpowiadał, zrobiła to za niego. Dokładna godzina, miejsce, plecak pełen kamieni.

      – Chyba nie byłeś wśród tych, którzy podpalili autobus? Jeszcze ściągniesz na nas jakieś nieszczęście.

      – Jakie, do cholery, nieszczęście? – ryknął.

      A Miren? Najpierw pospiesznie zamknęła okno. Całe miasteczko go usłyszy. Siły okupacyjne, wolność dla Euskal Herria! Chwyciła rączkę patelni, gotowa się bronić – bo jeśli będę musiała mu przyłożyć, to mu przyłożę. Potem jednak spojrzała na gorącą oliwę i oczywiście zmieniła zdanie. Joxiana wciąż nie było. Joxian w barze, a ona tutaj sama z synem, który wpadł w szał i krzyczy o wyzwoleniu, walce, niepodległości; był bardzo agresywny, aż Miren pomyślała, że zaraz ją uderzy. A to był przecież jej syn, jej Joxe Mari, urodziła go, wykarmiła piersią, a teraz on śmie na nią krzyczeć.

      Zdjęła fartuch, zgniotła go w kulkę i rzuciła – ze złością? strachem? – na podłogę, mniej więcej w to miejsce, gdzie teraz Joxian stawiał rower, co to za pomysł, żeby wnosić ten rupieć do mieszkania? Nie chcąc, żeby syn zobaczył, jak płacze, wyszła pospiesznie z kuchni, zacisnąwszy powieki i nabrzmiałe usta, by powstrzymywać szloch. Z grymasem na twarzy weszła/wpadła do pokoju Gorki i powiedziała do syna, by poszedł po ojca. Pochylony nad swoimi książkami i zeszytami Gorka zapytał, co się stało. Matka pospieszyła go i chłopak, szesnastolatek, pobiegł do Pagoety.

      Wkrótce Joxian wszedł do domu wściekły, bo przerwano mu grę w karty.

      – Co zrobiłeś matce?

      Rozmawiając z synem, patrzał w górę ze względu na różnicę wzrostu. Miren nie musiała nadmiernie nadwyrężać pamięci, żeby zobaczyć całe zajście w błyszczącej obręczy koła. Widziała wyraźnie – chociaż w dużo mniejszej skali – ściany obłożone do połowy kafelkami, podłużne świetlówki rzucające skromne proletariackie światło i szafki z płyty wiórowej, a potem poczuła zapach smażonego jedzenia w niewietrzonej kuchni.

      Mało brakowało, żeby go pobił. Kto? Barczysty syn swojego knypkowatego ojca. Szarpnął go. Joxe Mari nigdy do tej pory nie zachowywał się w ten sposób. Nie było więc mowy o dawnych zatargach. Joxian nie bił swoich dzieci. Spuścić lanie? Wolał raczej przekląć pod nosem i zwiać do baru, kiedy tylko wyczuł jakiś zgrzyt. Zawsze zostawiał wszystko na mojej głowie: naukę dzieci, choroby, utrzymanie spokoju w domu.

      Po pierwszym szarpnięciu Joxianowi spadł z głowy beret i wylądował nie na podłodze, ale na krześle, jakby ktoś kazał mu usiąść. Joxian cofnął się ze smutkiem/zdumieniem, przestrachem/lękiem, z potarganymi resztkami siwych włosów na głowie, straciwszy na zawsze pozycję samca alfa w tej względnie bezkonfliktowej – przynajmniej do tej chwili – rodzinie.

      Kiedy СКАЧАТЬ