Patria. Fernando Aramburu
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Patria - Fernando Aramburu страница 15

Название: Patria

Автор: Fernando Aramburu

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Поэзия

Серия:

isbn: 978-83-8110-477-7

isbn:

СКАЧАТЬ mi Txato wybaczy – ją rozumiem. Rozumiem, chociaż nie popieram jej przemiany. W ciągu tygodnia, który minął od naszego podwieczorku w kawiarni na Avenida de la Libertad do następnego spotkania w churreríi na Starym Mieście, moja przyjaciółka Miren się zmieniła. Nagle stała się kimś innym. Jednym słowem, stanęła po stronie swojego syna. Nie mam najmniejszej wątpliwości, że jej fanatyzm wynika z matczynej miłości. Na jej miejscu prawdopodobnie zachowałabym się tak samo. Jak się odwrócić od własnego dziecka, nawet jeśli czyni zło? Dotychczas Miren zupełnie nie interesowała się polityką. A ja się nią nie interesowałam ani wtedy, ani teraz, a Txato tym bardziej. Jego obchodziła tylko rodzina, niedzielne wycieczki rowerowe, a w dni powszednie – ciężarówki.

      Oni nacjonalistami? Skądże! Może tylko w dzień wyborów, bo głosowali na miejscowych polityków. Nigdy nie słyszałam, Ikatzo maitia, żeby wypowiadali się na tematy polityczne. Oczywiście Arantxa z abertzale miała tyle, ile należało, a może nawet mniej. Ich najmłodszy syn, eee, ten był niewinny jak baranek. Naprawdę nie sądzę, żeby wychowywali dzieci w nienawiści. Znajomi, cuadrilla, złe towarzystwo, zaszczepili w tym łajdaku nienawiść do doktryny, przez którą zniszczył życie nie wiadomo ilu rodzinom. Pewnie jeszcze czuł się z tego powodu bohaterem. Mówią, że jest odważny. Twardziel albo idiota. W życiu nie przeczytał żadnej książki.

      Następnej soboty po raz pierwszy Bittori zauważyła w przyjaciółce zmianę. Po zjedzeniu churros z czekoladą ruszyły, jak co tydzień, w kierunku przystanku autobusowego. I co widzą? Manifestację podobną do wielu innych, które odbywały się na Bulwarze. Jak zwykle: transparenty, niepodległość, amnestia, gora ETA. Dość dużo ludzi. Dwie czy trzy znajome twarze z miasteczka, deszcz, parasole. I zamiast ominąć tłum, Miren powiedziała: Chodźmy, kochana. Ujęła Bittori pod ramię, pociągnęła za sobą i dołączyły do manifestujących mniej więcej pośrodku pochodu. I nagle Miren zaczęła głośno skandować hasła wykrzykiwane przez tych ludzi. Wy, faszyści, jesteście terroryści. A Bittori obok niej, trochę zaskoczona, szła dalej.

      O niczym nie wiedziała. Txato jej nie powiedział. Taki jest, Ikatzo. Uparciuch, utrzymywał list z wymuszeniem w tajemnicy. Żeby nas chronić, powiedział później. Też mi ochrona! Mogli nas wszystkich załatwić jedną bombą.

      Dowiedziała się od Miren, która wiedziała od Joxiana, a on usłyszał o tym z ust samego Txata w warzywniku tego popołudnia, kiedy przywiózł mu ciężarówką ziemię z Andosilli. Miren nie przypuszczała, że jej przyjaciółka o niczym nie wie.

      – Nie możemy odwiedzić Joxe Mariego. Ale gdybyśmy mogli do niego pojechać, powiedzielibyśmy: pogadaj z szefami, niech coś zrobią, żeby zostawić Txata w spokoju.

      Bittori, z nagłą podejrzliwością:

      – Zostawić w spokoju mojego męża?

      – Chodzi o te listy.

      – Listy? Jakie listy?

      – Oh, nie powiedział ci?

      15

      Spotkania

      Dwie plamy białych, wyschniętych odchodów na płycie grobu i jedna dużo większa strużka na literach wyrytych w nagrobku. Przeklinając, przypisała występek przeklętym gołębiom. Jakim cudem jeden ptak jest w stanie wydalić z siebie tyle gówna? Setki, tysiące, morze grobów, a te śmierdziuchy musiały przylecieć i zesrać się na grobie Txata.

      – Pięknie cię załatwiły. Może przyniesie ci to szczęście.

      Zawsze żartowała. A co miała robić? Codziennie otwierać ranę na nowo? Wyczyściła, co mogła, suchymi liśćmi i powyrywanymi tu i ówdzie kępkami trawy. Mam nadzieję, że resztę zmyje deszcz, wyszeptała, wpatrując się w horyzont nad miastem, gdzie w oddali widać było samotną chmurę. I usiadła jak zwykle na kwadratowym kawałku folii i chuście.

      – Codziennie jeżdżę do miasteczka. Czasami zabieram ze sobą obiad do podgrzania. Wiesz co? Postawiłam na balkonie geranium. Dobrze usłyszałeś. Duże i czerwone, żeby wiedzieli, że wróciłam.

      Opowiedziała mu, że już nie wysiada na przystanku w strefie przemysłowej. A przedwczoraj, nie uwierzysz, zebrała się na odwagę, żeby wejść do Pagoety. O jedenastej rano. Niewielu klientów. Na pierwszy rzut oka żadnego znajomego. Za barem stał syn właściciela lokalu. Bittori kusiło od kilku dni, żeby zajrzeć tam po wielu latach nieobecności. Nawet nie chciało jej się pić. Nie kierowało nią pragnienie ani głód, ani też odrobina ciekawości, ale coś bardziej intensywnego, co wrzało w głębi jej umysłu.

      – Ja tam swoje wiem.

      Z wnętrza dochodził typowy hałas: głosy przerywane wybuchami śmiechu. Wejść czy nie wejść? Weszła. Natychmiast zapadła cisza. Klientów było może z kilkunastu. Nie policzyła. Wszyscy zamilkli jednocześnie i odwrócili wzrok. Gdzie patrzyli? W innym kierunku, byle nie na nią. Chłopak, który wycierał blat, lawirując ścierką między talerzami z pinxos, też na nią nie patrzył. Cisza. Agresywna? Wroga? Nie, raczej przeładowana znakami zapytania, zdumieniem. Czy na pewno?

      – Takie rzeczy łatwo wyczuć, Txato.

      Bar miał kształt litery „L”. Bittori usiadła przy krótszym boku, plecami do wejścia. Korzystając z faktu, że nikt nie zwraca na nią uwagi, rozejrzała się po lokalu. Podłoga wyłożona dwukolorowymi płytkami, wentylator pod sufitem, na półkach rzędy butelek. Pomijając kilka szczegółów, bar się nie zmienił. Wyglądał tak samo jak w czasach, kiedy przychodziła tu ze swoimi małymi dziećmi, żeby kupić im lody. Niezapomniane pomarańczowe i cytrynowe sorbety na patyku, które nie były niczym innym tylko mrożonym w foremkach sokiem owocowym.

      – Przysięgam, że prawie nic się tam nie zmieniło. Stoliki, przy których graliście w karty, nadal stoją w tym samym miejscu, przy ścianie obłożonej boazerią. Sala jadalna w głębi lokalu. Do łazienki schodami w dół. Nie ma już stołu z piłkarzykami ani maszyny z kulkami, która robiła tyle hałasu, zastąpił je automat do grania – to jedna z niewielu nowości. Ach, na barze stoi skarbonka na datki dla uwięzionych bojowników, w miejscu starych plakatów z korridy wiszą nowe, piłkarskie i z wyścigów łodzi traineras, i na tym koniec zmian. Wygląda na to, że teraz interes prowadzi syn.

      W końcu chłopak do niej podszedł.

      – Co podać?

      Na próżno starała się złapać wzrokiem jego spojrzenie. Mężczyzna – trzydzieści kilka lat, dla niej jeszcze dzieciak, okrągły kolczyk w uchu, dłuższy kosmyk włosów na karku – dalej wycierał ścierką blat, tym razem jednak tuż przed Bittori. Zapytała go, żeby zagaić rozmowę, czy ma kawę bez kofeiny. Miał. Klienci baru wrócili do swoich rozmów. Bittori ich nie znała. Chociaż ten siwy, czy to czasem nie jest…?

      – Jestem pewna, że wszyscy myśleli o tym samym: to żona Txata. Wychodząc, miałam ochotę się odwrócić i powiedzieć do nich spokojnie z progu: to ja, Bittori. A co? Nie mogę spędzać czasu w swoim miasteczku?

      Nie okazywać rozgoryczenia. Nie płakać przy świadkach. Patrzeć ludziom prosto w oczy, do obiektywów aparatów fotograficznych. Przyrzekła to sobie w domu pogrzebowym, przed leżącym w trumnie Txatem.

      – Ile СКАЧАТЬ