Prawda. Melanie Raabe
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Prawda - Melanie Raabe страница 8

Название: Prawda

Автор: Melanie Raabe

Издательство: PDW

Жанр: Триллеры

Серия:

isbn: 9788381431958

isbn:

СКАЧАТЬ czy nikczemność, miłość czy nienawiść. Wszystko, co mógł zrobić, to trzymać się poręczy, gdy pociąg bierze gwałtowny zakręt, wystawić głowę za okno i delektować się pędem powietrza, jeśli odcinek podróży na to pozwala. Wszystko zmierzało w stronę nieuniknionego, dawno ustalonego celu. On, Sarah, Leo, wszystko, każdy.

      Nigdy wcześniej nie zaprzątał sobie głowy takimi myślami, to wszystko zaczęło się dopiero w tę jedną, przeklętą noc. Ale może się oszukiwał. Może wszystko zaczęło się już dużo wcześniej. Przywoływał w pamięci całą sytuację, jak tyle razy w ostatnich miesiącach, krok po kroku, i jak zawsze czuł się obezwładniony biegiem wypadków. Jakby zderzył się z rozpędzonym pociągiem. Pociągiem, którego w żaden sposób nie można było zatrzymać. W swoich wspomnieniach nie odnajdywał ani jednego momentu, w którym mógł postąpić inaczej, niż postąpił. Kiedy ten pociąg ruszył? Tego fatalnego wieczora, który spędzili poza domem? Nie znajdował odpowiedzi na to pytanie.

      Mimo wszystko powinien był powiedzieć Sarah. Nawet jeśli na to nie zasługiwała.

      Philipp wziął komórkę, wybrał numer Sarah. Przerwał połączenie, odłożył telefon. Takich rzeczy nie załatwia się przez telefon.

      Powie jej, oczywiście. Zaraz po powrocie.

      Mój jedenaście tysięcy osiemset siedemdziesiąty piąty dzień, pomyślał. Który niemal w całości spędzę na pokładzie samolotu.

      Ze swojego miejsca Philipp mógł przyglądać się startującym i lądującym maszynom. Usiadł wygodnie, obserwował, jak samoloty pędziły po pasie startowym, i w pewnym momencie przezwyciężały grawitację. Letni deszcz ustał, niebo przyodziane było w brudną szarość pokrytą plamami błękitu.

      Mógłbym nie lecieć, pomyślał nagle.

      Całymi tygodniami pragnął tylko jednego: uciec, nic, tylko uciec, zniknąć, teraz jednak myśl, że za chwilę wsiądzie na pokład jednej z takich maszyn, która z każdą sekundą oddalać go będzie od wszystkiego, co dla niego ważne, zdała mu się niemal nie do zniesienia. Ameryka Południowa. Czego do cholery szuka w Ameryce Południowej?

      Mógłbym zostać, pomyślał znowu, nie wsiąść do samolotu, nie uciekać. Zamiast tego zrobić wreszcie to, co należy.

      Spojrzał w stronę krzeseł, które zajmowała zakochana para, jakby tam kryła się odpowiedź. Para zniknęła.

      Mógłbym polecieć późniejszym samolotem, pomyślał Philipp. Albo w ogóle nie lecieć.

      Jedenaście tysięcy osiemset siedemdziesiąt pięć, pomyślał.

      Dużo mam. Mam dużo do stracenia.

      Czego chcę?

      Jaki będzie dzisiejszy dzień?

      Gdy pasażerowie powoli wchodzą na pokład, ciągle nie podjął decyzji.

      8

      Lwy są zmęczone. Wylegują się leniwie w letnim słońcu, ich brzuchy unoszą się powoli w rytm oddechu. Mój syn przygląda się im przez kilka minut, potem ciągnie mnie dalej do surykatek, bo te są dużo ciekawsze od nudnych lwów. Surykatki przynajmniej coś robią.

      Nienawidzę ogrodów zoologicznych. Nienawidzę patrzeć na trzymane w zamknięciu zwierzęta, ale Leo tak długo prosił i błagał, że w końcu ustąpiłam. Leo ma wakacje, większość jego przyjaciół wyjedzie gdzieś z rodzicami, ja mogłabym zabrać go przynajmniej do zoo. W dodatku wyjście z domu dobrze mi zrobi. Nie znoszę nudy i nie zaszkodzi, jeśli w czasie wakacji znajdę sobie jakieś zajęcie. Nigdy nie mówię tego głośno, bo nie chcę, żeby ludzie pomyśleli, że jestem jakaś dziwna, ale nigdy nie cieszę się z wakacji. Lubię rytm, który praca nadaje dniom, tygodniom i miesiącom. Ten porządek jest mi potrzebny, świadomość, że po wstaniu z łóżka pójdę pobiegać, wezmę prysznic, zrobię śniadanie, zaprowadzę Leo do szkoły, pójdę do pracy. Że od poniedziałku do piątku będę prowadzić swoje zajęcia z niemieckiego i angielskiego, w piątki dodatkowo z plastyki. Że potem wracam do domu, odrabiam z Leo lekcje, sprzątam i gotuję. A później, w zależności od tego, jaki dzień tygodnia akurat mamy, pomagam w ośrodku dla uchodźców, spotykam się z Miriam albo idę na trening.

      Leo ciągnie mnie niecierpliwie za rękę i sprowadza z powrotem w teraźniejszość. Mój wzrok podąża za jego wyciągniętą ręką, uśmiecham się mimowolnie na widok ruchliwego stadka surykatek.

      – Mama? – mówi w końcu, po tym jak kilka minut patrzyliśmy w milczeniu, wciśnięci między innych zwiedzających, którzy teraz, w samym środku wakacji, tłumnie zalewali zoo. – Kupisz mi loda?

      – Oczywiście, kotku.

      Rozglądam się, widzę, że wystarczy tylko okrążyć wybieg dla słoni i udać się w kierunku, z którego nadchodziły dzieci z buziami umazanymi na różowo i na brązowo, by dotrzeć do wózka z lodami. Prowadząca do niego kolejka była chaotyczną mieszaniną podekscytowanych dzieci i zirytowanych rodziców. Jakimś cudem udaje mi się znaleźć wolną ławkę zaledwie parę metrów od wózka. Daję Leo pieniądze, sama siadam na ławce, podczas gdy on zdenerwowany, ale też wyraźnie dumny ustawia się w kolejce. Zamykam na moment oczy i rozkoszuję się słońcem na mojej skórze. Strachy minionej nocy znowu są gdzieś bardzo daleko, ulotniły się wraz z pierwszymi promieniami budzącego się dnia.

      Otwieram na powrót oczy. Gapię się na słonie. Znajdują się w czymś w rodzaju zakurzonej rotundy, niektóre z nich stoją w grupach, jak smutni palacze, których pauza za chwilę się skończy i będą musieli zaraz wracać do swojej nielubianej pracy. Po mojej lewej stronie, tuż przy murze, stoi samotny słoń, zwrócony do mnie bokiem. Porusza głową w tę i we w tę, potrząsa nią, to w prawo, to w lewo, raz po raz, jak zaniedbane, zdziczałe dziecko z objawami choroby sierocej. Było to jak niekończąca się, nieustanna negacja stanu, w jakim się znajdował. Jestem na afrykańskiej sawannie, nie tutaj, na maleńkim, zakurzonym wybiegu, nie, nie, nie. Odrywam wzrok od tego przerażającego widoku, szukam Leo, widzę, że posunął się w kolejce, ale ma jeszcze daleko do końca. Łapię jego spojrzenie, uśmiecha się do mnie, te dołeczki i luka w uzębieniu, gdybym miała bryłę lodu zamiast serca, jak postacie z ulubionej baśni Leo, stopiłaby się teraz, w jednej chwili. Kieruję uwagę ponownie w stronę zwierząt. Życie w zamknięciu to coś najstraszniejszego, myślę i wyobrażam sobie, że wracam tu nocą. Że otwieram bramy, zwierzęta opuszczają klatki, wielką chmarą wylewają się z zoo i zapełniają całe miasto. Że w porannym szczycie pawiany wskakują na stojące w korku samochody, szerząc chaos. Że lamparty wdrapują się bezszelestnie na drzewa w miejskim parku i spod przymrużonych powiek śledzą nieświadomych niczego spacerowiczów i biegaczy. Że rodzina słoni, krocząc bok przy boku, przemierza ulicę eleganckich butików, odbijając się w wypucowanych na wysoki połysk witrynach, że żyrafy zaglądają swoimi wielkimi oczyma, okolonymi długimi rzęsami, w okna wieżowców, sprawiając, że biznesmeni wylewają ze strachu kawę na swoje białe koszule.

      – Mamo, twoja komórka dzwoni – mówi Leo, stojąc obok mnie. Aż drgnęłam, nie zauważyłam, kiedy usiadł obok mnie z wielkim lodem w dłoni. Liże go w krótkich odstępach, z wielkim zaangażowaniem, zdeterminowany, by wygrać wyścig ze słońcem bezlitośnie roztapiającym lód.

      Po СКАЧАТЬ