Название: Bierki
Автор: Marcin Szczygielski
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Поэзия
isbn: 978-83-60000-76-2
isbn:
– Oczywiście, pani dyrektor – mówię.
Czego ta znowu krowa chce? Już skończyłam zajęcia na dziś, mogłabym iść do domu. Celowo mnie opóźnia. Co wymyśliła tym razem?
Wylogowuję się i idę do jej gabinetu.
Siedzi za biurkiem, papiery przekłada – bez sensu zupełnie, że niby tyle ma pracy. Podchodzę do krzesła.
– Pani Anno, jest sprawa – odzywa się tym swoim słodziutkim, piszczącym głosikiem.
– Sprawa – mówię.
– Pan Stołeczny niestety zachorował…
Słowo „znowu” zawisa w powietrzu między nami – niewypowiedziane na głos, ale obecne i wyczuwalne. Bolecka jest mistrzynią takich niedopowiedzeń. Gdyby w dziedzinie niedopowiedzeń przyznawano nagrody w formie pucharów, półka by jej się zarwała.
– Ojej – mówię, bo co tu powiedzieć.
– Właśnie. Prawdopodobnie już do nas nie wróci. I mam kłopot.
– Ojej – powtarzam, ale już czujniej.
Co ona kombinuje? Nie ma mowy, żebym wzięła jakieś zastępstwa za tego faceta, nigdy w życiu. Zresztą ja nie biorę żadnych zastępstw, jestem z tego znana! Czy on miał jakieś wychowawstwo? Nie, nie miał. Przecież ona nie dałaby mu żadnej klasy do prowadzenia, aż taką idiotką nie jest…
– Pan Stołeczny, jak pani wie zapewne, pełni kilka funkcji dodatkowych.
– Ale, pani dyrektor, Londyńczycy są przede wszystkim kołem językowym. Owszem, mogłabym teoretycznie poprowadzić zajęcia z historii Anglii, ale nie z języka – wpadam jej w słowo natychmiast, bo od razu wiem, co się święci.
– Ale ja absolutnie nie chciałam tego pani proponować.
– Nie?
Co ten pedał jeszcze robi? Londyńczyków prowadzi i normalne lekcje przecież tylko…
– Pan Stołeczny pełnił jeszcze jedną funkcję w naszej szkole. Rzekłabym, niezwykle istotną funkcję. Wręcz niezbędną. A w dodatku płatną.
– Płatną? – wyrywa mi się mimowolnie i natychmiast gryzę się w język.
Bolecka uśmiecha się słodko i odchyla nieco na fotelu.
– Właśnie. Więc od razu pomyślałam o pani. Ma pani ogromny staż w naszej szkole, zna pani uczniów jak mało który nauczyciel. Rzekłabym – zęby pani na nich zjadła.
Gapię się na nią jak sroka w gnat.
– No – odzywam się wreszcie. – Nie przesadzajmy.
– Ile to lat uczy pani historii w naszym liceum? Trzynaście?
– Dwanaście – koryguję szybko. – Zaczęłam natychmiast po studiach.
I zęby mam jeszcze własne, dziękuję – dodaję w myślach – a za twoje bym nie ręczyła.
– Właśnie. Pani doświadczenie w postępowaniu z młodzieżą jest po prostu nieocenione. Jest pani wręcz urodzonym pedagogiem, a nie objęła pani w tym roku wychowawstwa w żadnej klasie.
Nie objęłam, oczywiście, że nie! I tylko ja jedna wiem, ile mnie to kosztowało, bo ta suka na głowie stawała, żeby mi któreś wtrynić.
– A ponieważ pani zalety pedagogiczne są tak unikatowe, od razu pomyślałam o pani.
– Ale w jakim kontekście, pani dyrektor?
– W kontekście właśnie pedagoga, ma się rozumieć.
– Słucham?
– Pan Stołeczny pełni w naszej szkole funkcję pedagoga szkolnego czy też raczej powinnam rzec – pełnił, bo w obecnej sytuacji czas teraźniejszy jest raczej nie na miejscu. Zaistniał wakat, który musi być niezwłocznie obsadzony. Chciałam zaproponować tę funkcję pani. Co prawda teoretycznie pedagog szkolny powinien mieć pewne podstawy, wykształcenie, że tak powiem – psychologiczne. Ale w pani przypadku doświadczenie z powodzeniem to rekompensuje, bez problemu przymknę oko na ten niewielki brak. W końcu, mówiąc między nami, pomijając wszystko inne, pieniądze się pani przydadzą, prawda?
Patrzę na nią i już mam się roześmiać w głos, ale dociera do mnie, że ona wcale nie żartuje. Naprawdę wkręca mnie w tego pedagoga. Pieniądze się przydadzą, co się mają nie przydać. Tyle tylko, że mi ta krowa wciska pedagoga wcale nie z troski o moje finanse. Ona mi to po prostu na złość robi, za Kucharczyka. Sama się ślini do niego, jak prawie każda baba z ciała, znaczy pedagogicznego, a ten dureń wyraźnie na ostatniej radzie do mnie oko puszczał i ona to zauważyła. Widziałam, że zauważyła. I teraz mam za swoje, kara mnie spotyka. Co, czy ja tego nie wiem? Wiem. A i ona wie, że ja wiem. Patrzę na nią przez moment i uśmiecham się grzecznie. Co mogę zrobić? Uśmiecham się do niej, ona się do mnie uśmiecha i się tak śmiejemy do siebie, a każda o drugiej to samo myśli. Żebyś ty zdechła. Wykończyć mnie chce. Zaszczuć. Wymówienia mi nie da przecież, dym by się zrobił, bo ja mam tu pełny etat na czas nieokreślony. Wie, że bym tego tak nie zostawiła, że bym się do kuratorium odwołała. Ale odmówię, to dam pretekst. Za to jedno mnie nie wywali, ale zacznie chomikować wpadki, zbierać je skrzętnie jak wiewiórka orzeszki na mroźną zimę i nawet się nie spostrzegę, jak mi fortepian na łeb zleci. Wszystko wywlecze za jednym zamachem i mnie załatwi tak samo zgrabnie, jak krwawa Maria Tudor załatwiła Jane Grey.
– Ale pani dyrektor – słabo próbuję jeszcze się bronić – ja jestem surowym nauczycielem, znana jestem z tego. Przecież oni nie zechcą mi się zwierzać, prosić o pomoc. Będą się bali. Więc nie wiem… Czy ja się aby nadaję?
– A któż, jak nie pani? – odpowiada słodziutko Bolecka.
Milczę, myślę. Poprawiam się na krześle, bo mnie ciągle szczypie w środku jak nie wiem.
– Dobrze, pani dyrektor, spróbujmy, pani dyrektor – mówię wreszcie, a ponieważ spogląda na mnie z wyczekiwaniem, dodaję jeszcze: – Dziękuję, pani dyrektor.
Bo przecież ona tak to cwanie rozegrała, że to niby dla mnie, dla mojej korzyści.
– Świetnie. Wiedziałam, że się na pani nie zawiodę. Dyżury pani będzie miała w poniedziałki i w środy od czternastej do piętnastej – nabiera tchu i zadaje cios ostateczny: – I oczywiście w soboty od jedenastej do dwunastej.
– W soboty? – pytam słabym głosem.
– Oczywiście! Musimy dać szansę rodzicom, ułatwić konsultacje. Rodzice w tygodniu pracują – wyjaśnia cierpliwie, wyraźnie dając mi do zrozumienia, że ja w tygodniu nie tylko nie pracuję, lecz spędzam czas na miałkich rozrywkach. – Sala 72, poddasze.
Pewnie, że poddasze. Oczywiście, że poddasze. Gdzie, jak nie na poddaszu? Na poddaszu jeszcze nawet teraz jest w południe dwadzieścia pięć stopni, bo to niby październik, a upał, jakby lato ciągle СКАЧАТЬ