Bierki. Marcin Szczygielski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Bierki - Marcin Szczygielski страница 4

Название: Bierki

Автор: Marcin Szczygielski

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Поэзия

Серия:

isbn: 978-83-60000-76-2

isbn:

СКАЧАТЬ do drzwi, obraca klucz w zamku i ostrożnie wygląda na korytarz.

      – Pusto – mówi półgłosem. – To na razie, Aniutek.

      Zostaję w izbie pamięci sama. Spoglądam na sztandar szkoły, pochwa piecze mnie lekko. Wiedziałam, że tak będzie. Musiał mnie zatrzeć. Nic dziwnego, skoro tak się wbił we mnie – jak taran. Zawsze mnie tak bierze, niczym Jagiełło zamek toruński w 1410 roku – na chama. Dziś jednak był wyjątkowo gwałtowny, rzucił się na mnie od razu, gdy tu wszedł. Nie, Jagiełło, nie – decyduję. W tym przypadku bardziej właściwie byłoby porównanie z Łokietkiem, przynajmniej jeśli idzie o posturę. Tyle tylko, że Łokietek niczego nie zdobywał siłą, raczej knuciem. W pewnym sensie był wyrafinowany, a z pewnością inteligentny. Czego o Marku Kucharczyku powiedzieć nie można.

      – Debil – mówię do siebie. – Nienawidzę go.

      Ale oczywiście tak nie jest. Prawdopodobnie jestem zakochana, a z pewnością uzależniona. To pieczenie bardzo mi się podoba. Podsuwam sobie krzesło, wchodzę na nie i zwiniętą w rulon kartką zdejmuję pajęczynę z grotu chorągwi. Poprawiam rozpięty na gwoździach aksamit, przyglądając mu się krytycznie. Niedługo trzeba będzie oddać go do czyszczenia. Odstawiam krzesło, biorę torebkę i wychodzę na korytarz w chwili, gdy rozlega się dźwięk dzwonka na przerwę.

      III

      Idę powoli korytarzem, niosąc przed sobą plecak, którym zasłaniam plamę na spodniach. Czuję się trochę, jakbym był pijany. Nie rozumiem tego, co się stało, nie wiem, co myśleć. Ale w tym moim stanie jest coś jeszcze… Zastanawiam się nad tym i po chwili dochodzę do wniosku, że to szczęście. Przepełnia mnie po brzegi i wywołuje na twarzy ten głupi, bezmyślny uśmiech. Jeśli miałbym wybrać dla siebie jednego, jedynego mężczyznę na całym świecie, nie byłby to ani Brad Pitt, ani Ashton Kutcher. Byłby to Marek Kucharczyk, nauczyciel wychowania fizycznego w liceum ogólnokształcącym imienia Jarosława Iwaszkiewicza w Warszawie. Niewysoki, tuż po trzydziestce, z krótkimi, kręconymi, ciemnymi włosami, z prostymi, grubymi brwiami niczym dwie kreski namalowane palcem ubrudzonym w sadzy. Krępy, napakowany, z błyszczącymi oczami i silnymi, owłosionymi rękami. Noszący granatowe spodnie od dresu lub dopasowane, krótkie, czerwone spodenki, podkreślające znaczną wypukłość w kroczu. Nieokrzesany, gruboskórny facet ze zbyt krótko przyciętymi paznokciami i tubalnym śmiechem. Z takim nie pogadasz, ale wcale nie o rozmowę przecież chodzi. Bo Kucharczyk ma w sobie coś takiego, że kiedy jest w pobliżu, jedyne, o czym myślę, jedyne, o czym marzę, to to, żeby go dotknąć, powąchać, polizać, wchłonąć w siebie. Podobają mi się różni faceci, różni wydają mi się interesujący, ale coś takiego odczuwam tylko przy nim. Właśnie dlatego unikam wuefu – nie dlatego, że go nie lubię, choć fakt, że nie przepadam za dźwiękiem gwizdka, poceniem się w sali gimnastycznej czy bieganiem za piłką. Ale da się to wytrzymać. Unikam wuefu dlatego, że przy Kucharczyku nie jestem w stanie się kontrolować. Śledzę go wzrokiem, gapię się jak cielę na malowane wrota, a mój kutas sterczy jak słup. Ktoś to w końcu zauważy. Któryś z chłopaków się zorientuje, wszyscy się dowiedzą, a wtedy… Wtedy to będzie koniec. Nikt nie może się dowiedzieć, nikt się nigdy nie dowie. Matka nie może się dowiedzieć. Poradzę sobie z tym, ukryję. Może kiedyś, gdy będę całkiem dorosły, całkiem niezależny, może wtedy… Ale teraz to by było dla mnie gorsze niż śmierć. Ojciec by mnie zabił! On nienawidzi pedałów, nie przeoczy żadnej okazji, żeby walnąć jakiś durny dowcip albo przynajmniej złośliwy komentarz, gdy w telewizji pada słowo „gej”. Zresztą co tam ojciec, sam z siebie bym umarł. Nie spojrzałbym nikomu w twarz, boże, na samą myśl robi mi się gorąco. Ale umiem to ukryć, umiem udawać. Tyle tylko, że nie przy Kucharczyku.

      Dlaczego to zrobił? Co miało znaczyć to: „teraz polubisz wuef”? Czy to znaczy, że będzie jeszcze, że dostanę więcej? Tak, na pewno tak będzie. Tak musi być! Widzę cię tu na następnych zajęciach – powiedział. Tak musi być. Mimo że spuściłem się zaledwie pół godziny temu, czuję, że mój fifol rośnie powoli w bokserkach. Przyciskam mocniej plecak do podbrzusza.

      – No i gdzie leziesz? – pyta mnie Aśka, przyglądając mi się kpiąco spod ściany. – Historia jest. Na dole.

      – Co? A, wiem…

      – Ty, co jest? Wziąłeś coś?

      Wzruszam ramionami, potrząsając niecierpliwie głową.

      – Czego chciał? – pyta Aśka, odklejając się od ściany.

      – Kto?

      – No, kto? Kuchar! Opuściłeś godzinę wychowawczą przez niego.

      – A, wiesz… – mamroczę. – Czepiał się o nieobecności.

      – Mówiłam ci, żebyś uważał! Jakiś nieprzytomny jesteś. Aż tak cię wymęczył?

      – Nawet nie masz pojęcia – mówię i uśmiechając się lekko pod nosem, ruszam za nią schodami w dół. Na korytarzu rozlega się dzwonek kończący przerwę.

      IV

      Cholera jasna, już dzwonek. Nawet herbaty człowiek nie zdąży wypić. Odnoszę szklankę do zlewu w kuchence obok pokoju nauczycielskiego i biorę dziennik Ic. Najgorsza klasa.

      Schodzę na parter. Ile się człowiek musi nalatać po schodach w tej szkole, to tylko ja jedna wiem. Wchodzę do pracowni. Już siedzą w ławkach.

      – Dzień dobry – mówię, kładąc dziennik na biurku.

      – …eńobry… – odpowiadają chórem.

      Jakby owce beczały. Siadam na krześle, głupio się czuję bez tych majtek na tyłku. Gadają oczywiście. Dzwonek był, ja w klasie jestem, a te matoły gadają, esemesy wysyłają.

      – Cisza! Nie gadać! Kępińska, schowaj to! Prosto usiądź! Chwaścikowski, widzę cię! Co ty myślisz, że nie widzę? Ja wszystko widzę! Schowaj tę komórkę. Ale już!

      No, ucichli. Co by tu…

      – Dobrze – mówię, otwierając dziennik. – Pytam się, proszę, jak było za komuny?

      Pytanie proste, łatwe, szerokie – rzekłabym: temat wolny. W sam raz dla Wierczaka albo Smolinowskiego, żeby sobie średnią podnieśli. Szansa taka. Na początek, myślę, takie pytanie, to mi się las rąk podniesie. No, i kto się zgłasza?

      Kto się zgłasza? Kapustnicka, a kto inny? Kto inny, jak nie Joanna Kapustnicka? Ta to się zawsze pierwsza zgłosi, wszystko zrobi, na głowie stanie, żeby pierwsza, żeby z przodu! Żebym nie wiem o co zapytała, Kapustnicka pierwsza! Perednica taka, krowa wiodąca stado, najcwańsza owca w stadzie. Idzie w lewo, reszta za nią, idzie w prawo – inni też skręcają. Wycacana, wygłaskana, bluzka biała, nóżki razem, włoski gładko, wyszorowana, wybielona taka cała, odplamiona, antystatyczna. Czasem to aż mnie ręka świerzbi, żeby tak czymś, nie wiem, szmatą brudną, węglem, kurzem po niej przejechać. I zeszyty równo, równiutko leżą, same kąty proste w tej dziewczynie, wszystko równoległe. Patrzę, czy ktoś jeszcze się nie zgłosi, bo już dziś to jak nigdy nie mam ochoty jej słuchać. Normalnie to by jeszcze i Sieniawski się zgłosił, bo oni oboje zawsze razem, jedno za drugim, Romeo i Julia, ale dziś, o dziwo, siedzi jak trusia, oczy w okno wgapia cielęce. Już bym wolała jego zapytać, ale jak na złość się nie zgłasza. Tylko Kapustnicka, ona tak. Muszę ją zapytać, no, muszę, СКАЧАТЬ