Otwarte drzwi. Marta Maciaszek
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Otwarte drzwi - Marta Maciaszek страница 5

Название: Otwarte drzwi

Автор: Marta Maciaszek

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Крутой детектив

Серия:

isbn: 978-83-8147-802-1

isbn:

СКАЧАТЬ – Jej głos wydał mi się nieco milszy.

      – Na środę.

      – W którym rzędzie?

      – Najtańszym.

      Usiadłem w czterdziestym piątym rzędzie na miejscu pięćdziesiątym. Byłem kilka minut przed rozpoczęciem spektaklu, a więc przyglądałem się wchodzącym do wielkiej sali widzom. Uśmiechałem się pod nosem, widząc zajmujące krzesła kobiety, które, niezależnie od wieku, ubrane były w różnego koloru sukienki i garsonki przyozdobione piórami. Nie wiem, czy miało to związek z tytułem spektaklu, czy panującą wówczas modą, o której nie miałem zielonego pojęcia. Pamiętając uwagę rzuconą przez bileterkę, odnoszącą się z pewnością do mojego wyglądu, włożyłem czarny garnitur i szary krawat. Mężczyźni zajmujący swoje miejsca wyglądali podobnie. Po kilku minutach światła na sali zgasły i rozległa się cicha, melancholijna muzyka. Wyprostowałem się na krześle i oczekiwałem. Nie było to jednak tak proste i zwykłe oczekiwanie jak na posiłek, spacer czy nawet spotkanie z Michałem. Czekałem na nią. Na scenie przyozdobionej różnej barwy tkaninami zaczęły pojawiać się tancerki. Każda ubrana w zwiewną sukienkę z dopasowanym dekoltem i falbanami zakrywającymi ręce, a także nogi od ud aż po same kostki. Najpierw powoli, a potem coraz szybciej wykonywały taniec, przemieszczając się z jednej strony sceny na drugą. Wyglądały pięknie. Poruszały się niebiańsko. Wszystkie razem i każda z osobna. Jednak ja wyczekiwałem chwili, kiedy ujrzę ją. Emilie. Kiedy muzyka nieco ucichła, wbiegła na scenę. Poddając się bijącemu sercu pod wyprasowaną koszulą, zacząłem oddychać szybko i nierównomiernie. Wyciągnąłem plecy do przodu z nadzieją, że jeśli będę bliżej niej nawet kilka centymetrów, to zobaczę dokładnie jej twarz, włosy, skórę. Ktoś klepnął mnie w plecy, a kiedy się odwróciłem, wskazał z uśmiechem na umieszczoną przed moim siedzeniem małą lornetkę w kolorze kości słoniowej. Przyłożyłem ją do oczu i oparłem się w fotelu. Poprzez grube szkła mogłem dostrzec każde załamanie na falbanie jej sukienki, każdą spinkę przytrzymującą w koku włosy i każdy ruch dłoni przy wykonywaniu swojego tańca. Była niewyobrażalnie piękna, magicznie ponętna, nieopisanie zjawiskowa. Patrzenie na nią było najczystszym szczęściem, obserwowanie jej pobudzało moje zmysły do granic możliwości, śledzenie jej ruchów budziło we mnie te odczucia, które, jak mi się wydawało, umarły, kiedy przekroczyłem mury więzienia, aby spędzić tam długie dziesięć lat. Moje serce się radowało, moja dusza chłonęła blask, moje oczy chwytały piękno. Po chwili ze snu doznań, jakie mi dawała, wybudził mnie wbiegający na scenę mężczyzna. Nie mogłem go znać, lecz jego twarz wydała mi się dziwnie znajoma, jakbym widział go już wcześniej. To był on. Tańczył z Emilie, kiedy ukazała mi się wieczorem na ścianie mojego domu w czasie pożegnania z drzewem, które wyciąłem z ogródka. Odsuwając lornetkę od zmęczonych ciągłym wytężaniem oczu, uśmiechnąłem się pod nosem. Siedząca obok mnie w kapeluszu ozdobionym piórami i kwiatami starsza kobieta pokiwała głową w moją stronę. Spotykając w swoim życiu tysiące lub miliony osób, przyglądając się ich pojedynczym gestom, staramy się zrozumieć, o czym w danej chwili myślą. Podejrzewam, że w jakimś stopniu udaje nam się to odgadnąć, biorąc pod uwagę okoliczności, czas czy rodzaj zachowania. W wielu jednak przypadkach bardzo się mylimy. I tak właśnie było w tamtej chwili. Uśmiechnąłem się, przypominając sobie spotkanie z Emilie i jej partnerem na tyłach mojego domu, a moja teatralna sąsiadka myślała, że to na widok pięknego tańca przez nich wykonywanego. Gdybym miał taką moc, zatrzymałbym czas, zmieniłbym bieg, trwałbym tu i teraz najdłużej, jak to możliwe, jednak chwile jedna za drugą mknęły w przyszłość nieubłaganie i zbliżał się koniec spektaklu. Brawom nie było końca. Komentarze wtórowały im, póki scena nie została pusta i nie opadła ciężka kurtyna. Wstałem ze swojego miejsca i idąc za wychodzącymi z mojego rzędu widzami, kierowałem się w stronę wyjścia. Sznur taksówek ustawionych przed wejściem do teatru czekał na swoich klientów. Omijając je, szedłem wzdłuż budynku, zmierzając w stronę domu. Nagle usłyszałem głośne śmiechy. Przyspieszając kroku, schowałem się za rosnące w cieniu drzewo, by dowiedzieć się, kto jest ich autorem. Tancerki wychodzące tylnym wyjściem po spektaklu wsiadały do samochodu, rozmawiając i chichocząc. Nie byłem w stanie wychwycić wśród nich głosu Emilie, ale wiedziałem, że ona tam jest. Po chwili samochód ruszył i zniknął za zakrętem, zostawiając mnie schowanego w cieniu drzewa.

      – Dzień dobry – przywitałem się najbardziej uprzejmie, jak potrafiłem, z kobietą, u której kilka dni wcześniej kupiłem bilet na środowy spektakl.

      Podniosła wzrok i spojrzała na mnie. Otworzyła swoje wąskie usta w uśmiechu, dając do zrozumienia, że mnie poznała.

      – W czym mogę pomóc?

      – Z tego, co wiem, pani tylko sprzedaje bilety, więc…

      Kobieta zmieszała się nieco i powiedziała:

      – No tak.

      – Poproszę więc bilet na sobotę, na środę, na sobotę, na środę, na sobotę…

      – Chce pan kupić bilety na wszystkie spektakle aż do końca?

      – Nikt nie zrobił tego wcześniej?

      – Nie.

      – A więc przyjemnie jest być pierwszym.

      Kobieta zsunęła okulary na czubek nosa.

      – Czyli ona tam tańczy, tak?

      – Poproszę bilety – powiedziałem grzecznie, ignorując jej pytanie, na które przecież i tak znała odpowiedź.

      Moja samotność w każdą środę i sobotę przez kilka następnych tygodni była przyjemnie zakłócana przez wizyty w teatrze. Pomiędzy czasem na roznoszenie po domach gazet czy na spotkania z Michałem i gadanie o bzdurach przy butelce piwa – czekałem. Właściwie to czekałem przez cały czas. Żyłem czekaniem na moment, kiedy znowu zobaczę Emilie. Po każdym przedstawieniu biegłem, przepychając się przez wychodzących widzów, aby jak najszybciej znaleźć się na zewnątrz i jeszcze przez chwilę popatrzeć na wsiadającą do samochodu w towarzystwie koleżanek i kolegów. Nigdy nie oczekiwałem więcej. To, co działo się wówczas, było moim spełnieniem. Sam jej widok wypełniał mnie szczęściem, sam jej śmiech wzbudzał moją radość, samo delektowanie się jej obecnością niedaleko mnie było rozkoszą. I pewnie do końca grania spektakli w teatrze każde jego zakończenie wyglądałoby tak samo i moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej, gdyby nie tamten jeden wieczór.

      Jak zwykle schowałem się za drzewem, aby pożegnać wzrokiem Emilie wracającą do domu. Stałem i patrzyłem. Stałem i słuchałem, a w pewnym momencie do moich uszu dobiegło dziwne zdanie wypowiedziane perfekcyjnym angielskim:

      – Ej, ty, bohaterze! Zbankrutujesz, jak będziesz tu przychodził dwa razy w tygodniu.

      Obejrzałem się, jakby nie wierząc, że skierowane zostało do mnie. Jednak za moimi plecami nie było nikogo, oprócz odjeżdżających na światłach taksówek.

      – Do ciebie mówię.

      Usłyszałem ten sam głos. Należał do ubranej w zieloną sukienkę blondynki, która opierała się o samochód, zamierzając do niego wsiąść.

      – Wiem, dla kogo tu przychodzisz. Nie udawaj.

      Wówczas zobaczyłem, że Emilie, która zajęła już w nim swoje miejsce, СКАЧАТЬ