Otwarte drzwi. Marta Maciaszek
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Otwarte drzwi - Marta Maciaszek страница 7

Название: Otwarte drzwi

Автор: Marta Maciaszek

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Крутой детектив

Серия:

isbn: 978-83-8147-802-1

isbn:

СКАЧАТЬ style="font-size:15px;">      – To jednak gdzieś bywasz.

      – Nie, nie. Ja w nim nie byłem, ale o jego istnieniu wiem od kobiety, która sprzedaje bilety na twój spektakl.

      – Tak, mój, mój.

      – Cholera, może ja powinienem ci kwiaty przynosić po każdym przedstawieniu?

      – No właśnie. Wciąż nie mogę uwierzyć, że nadal ich nie dostałam. – Zaśmiała się Emilie, stając przed drzwiami do knajpki.

      – Ty zadufana w sobie tancereczko. Myślałem, że masz więcej oliwy w głowie od swoich głupiutkich koleżanek.

      – Ty tchórzu, który zamiast po pierwszym spektaklu mnie zaczepić i dać kwiaty, kupiłeś bilety na wszystkie spektakle i czatowałeś jak dureń za drzewem. A kwiatów jak nie było, tak nie ma. – Uśmiechnęła się i odwróciła w stronę drzwi, popychając je mocno.

      Kiedy weszliśmy do środka, Emilie znalazła stolik w głębi sali i zaprosiła mnie wzrokiem. Tego miejsca nie można było nazwać barem, nawet określenie „knajpa” było zbyt eleganckie. W powietrzu unosił się smród piwa. W nozdrza gryzł tytoniowy dym. Siedzący przy barze i stolikach ludzie przekrzykiwali się wzajemnie, przeklinali i śmiali tak głośno, że trudno było usłyszeć własne myśli. Poszedłem do barmana kupić piwo, a kiedy postawiłem je na stole, Emilie chwyciła swój kufel i wypiła duszkiem prawie połowę.

      Wygląda jak anioł, a żłopie piwo jak wytrawny smakosz, który w życiu wlał go już w siebie hektolitry – pomyślałem, upijając łyk ze swojej szklanki.

      – Ale mi się pić chciało. – Po chwili rozejrzała się wkoło i dodała: – Fajnie tu.

      – Naprawdę? – zapytałem i spojrzałem na nią, bo nie mogłem uwierzyć w to, co usłyszałem. Miałem wrażenie, że po prostu ze mnie zadrwiła.

      – A piwo pierwsza klasa. – Upiła kolejny łyk brunatnego napoju. – Spójrz na tamtego gościa – powiedziała i pokazała wzrokiem na siedzącego przy barze mężczyznę, niemogącego utrzymać równowagi na krześle.

      Uśmiechnąłem się i pomyślałem: wygląda jak anioł i powinna chodzić do najdroższych i najbardziej ekskluzywnych restauracji w samym centrum, a dobrze się czuje w podrzędnej spelunie wśród smrodu piwa, dymu papierosowego i nienaturalnie głośnych rozmów podpitych facetów.

      – U was w Polsce to się dużo pije?

      – Słucham? – Nie wierzyłem w to, co usłyszałem.

      – No w Polsce, tak?

      – Tak – wycedziłem. Zamiast odpowiedzieć sobie na pytanie, czy faktycznie Polacy mają problem z przyjmowaną ilością alkoholu, ja zastanawiałem się, skąd ona może wiedzieć, że jestem z Polski.

      Emilie spojrzała na mnie, a potem w okno wychodzące na ulicę i zapytała:

      – Czy pani bileterka powiedziała ci, jak mam na imię?

      – Nie.

      – Zobaczyłeś na jakimś plakacie?

      – Nie.

      – Moja koleżanka?

      – Nie.

      Emilie ponownie zwróciła twarz w stronę okna. Być może wiedziała, że gdyby zadała jeszcze piętnaście pytań o to, skąd znam jej imię, to na każde odpowiedź brzmiałaby „nie”. Nie zapytała. Widać trzy jej wystarczyły w zupełności. Odrywając wzrok od życia toczącego się na zewnątrz, uśmiechnęła się do mnie, opierając głowę na rękach. Podniosła swoje piwo i teraz pijąc wolniej, delektowała się jego świeżym smakiem. Słodko-gorzkim. Tymczasem ja cieszyłem się głosem Emilie pieszczącym moje uszy, jej oczami, które w zależności od tematu rozmowy otwierała szeroko lub mrużyła, tworząc szparki, jej obecnością, która do tej pory była snem bardzo dalekim od rzeczywistości. Chciałem co chwilę wyciągać swoją dłoń, aby dotknąć jej policzka, upewniając się, że nie śnię, że nie obudzę się za chwilę w zatłoczonej knajpie ze stojącą naprzeciwko mnie pustą szklanką z odbitą na krawędzi szminką. Oddałbym wszystko, aby ten sen był rzeczywistością. I mógłbym spędzić tu całą wieczność wśród aromatu piwa, wśród dymu papierosowego i w otoczeniu zapijaczonych mężczyzn. Byle tylko z Emilie.

      Kiedy znaleźliśmy się pod jej domem i stanęła przy furtce prowadzącej do ogródka, zobaczyłem, że na dole pali się światło.

      – Muszę już iść. I tak twierdzi, że ma wystarczająco dużo problemów, rozumiesz.

      – Kto?

      – Mój pieprznięty ojciec.

      – No tak. Nie wypada takiej damie jak ty siedzieć do późna w nocy w knajpie z pijakami ani sterczeć pod domem, narażając się na komentarze wścibskich sąsiadów.

      – Zamknij się! – krzyknęła i klepnęła mnie w plecy.

      – Tak jest, panienko – zadrwiłem z niej.

      Uwielbiałem, jak marszczyła w złości nos.

      – Czy…

      – Jutro o siódmej pod knajpką – powiedziała, gdy weszła już do ogródka.

      – O siódmej – powtórzyłem.

      – Muszę iść, bo będzie się pienił. – Skinęła głową na okno i syknęła: – Dupek.

      Uwielbiałem, jak z jej delikatnych ust wypływały mało kobiece słowa.

      – Czy ta knajpka jest taka miła, że chcesz iść tam ponownie? – zdążyłem zapytać.

      – A czy ja powiedziałam, że chcę tam iść? – Uniosła brwi. – Czy knajpka miła? – Powtórzyła swój zalotny gest i rzuciła, zostawiając mnie na ulicy: – Ty jesteś miły.

      Uwielbiałem ją za wszystko i ponad wszystko.

      Tamtej nocy nie zmrużyłem oka. Kiedy zamykałem powieki, widziałem ją milczącą i zapatrzoną w okno ukazujące ulicę z przechodniami. Kiedy otwierałem, słyszałem jej głos, gdy mówiła do mnie. Kiedy zamykałem, czułem, jak dotyka mojej dłoni i w jednej chwili robiło mi się gorąco. Kiedy otwierałem, słyszałem jej śmiech przebijający się przez gwar panujący w barze. Z jednej strony to, że spotkam się z nią jutro, było dla mnie tak naturalne, że nie wyobrażałem sobie, aby mogło być inaczej, a z drugiej bałem się, że to wszystko, w czym uczestniczę, jest tylko wytworem mojej wyobraźni lub snem i muszę zapamiętać każdy moment, każde słowo, każdy dotyk, każde spojrzenie i śmiech, jakby nie miały wydarzyć się już nigdy więcej.

      – Chodź, pokażę ci coś – powiedziała Emilie bez przywitania czy choćby skinienia głową, kiedy następnego dnia spotkaliśmy się przed barem.

      Miała na sobie jasne spodnie i bluzkę w czerwoną kratkę, której rękawy przyozdobione były kokardami. Na jej ramiona zarzucony był brązowy sweter. Szliśmy pustą ulicą w milczeniu. Czułem dziwne skrępowanie w jej towarzystwie. СКАЧАТЬ