Słowik. Kristin Hannah
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Słowik - Kristin Hannah страница 7

Название: Słowik

Автор: Kristin Hannah

Издательство: PDW

Жанр: Контркультура

Серия:

isbn: 9788380313729

isbn:

СКАЧАТЬ do szafy i wyjęła z niej ubranko marynarskie, ulubiony strój Sophie.

      – Czy mogę wziąć wianek, który tata dla mnie uplótł?

      Przywiędły wianek ze stokrotek leżał na nocnej szafce. Vianne ostrożnie założyła go Sophie na głowę.

      Wydawało się, że dziewczynka jest spokojna, do momentu gdy wbiegła do salonu i ujrzała Antoine’a.

      – Tatusiu? – Sophie dotknęła niepewnie zwiędłych stokrotek. – Nie wyjeżdżaj…

      Antoine ukląkł i objął córeczkę.

      – Muszę być żołnierzem, żeby bronić ciebie i mamy. Chcę, żebyście były bezpieczne. Ale wrócę, nim się obejrzysz.

      Głos mu się załamał.

      Sophie wysunęła się z jego objęć. Wianek na jej głowie przekrzywił się na bok.

      – Obiecujesz, że wrócisz do domu?

      Ponad ramieniem córki Antoine spojrzał w zmartwione, niespokojne oczy żony.

      – Tak – powiedział po długiej chwili.

      Sophie skinęła głową.

      W milczeniu wyszli z domu. Trzymając się za ręce, ruszyli trawiastym zboczem w kierunku starej stodoły. Wyżej na wzniesieniu trawa sięgała do kolan. Krzewy bzu, wielkie niczym wozy z sianem, wyznaczały granice posiadłości. Trzy małe białe krzyże przypominały o straconych przez Vianne dzieciach. Dziś ani razu nie spojrzała w ich stronę. W sercu czuła już wystarczający ciężar, nie chciała do niego dokładać tamtych przykrych wspomnień.

      W stodole stał ich stary zielony renault. Kiedy zajęli już w nim miejsca, Antoine uruchomił silnik, wycofał wóz ze stodoły i zjechał koleinami pełnymi zeschłej trawy do traktu. Vianne wyglądała przez zakurzone okienko, obserwując, jak przed oczami migają znajome krajobrazy zielonej doliny – pokryte czerwoną dachówką chaty z kamienia, pola pszenicy, winnice, rzadkie laski.

      Stanowczo zbyt szybko dojechali do stacji kolejowej opodal Tours.

      Na peronie tłoczyli się młodzi mężczyźni z walizkami, żegnające ich kobiety i płaczące dzieci.

      Nowe pokolenie mężczyzn wyruszało na kolejną wojnę.

      Nie myśl o tym, powtarzała w duchu Vianne. Nie przypominaj sobie, jak to było ostatnim razem, gdy wracali do domów, kuśtykając, bez rąk i nóg, z poparzonymi twarzami.

      Ściskała dłoń męża, gdy szedł po bilety i prowadził je do pociągu. Również w dusznym wagonie trzeciej klasy, w którym ludzie tłoczyli się jak sardynki w puszce, siedziała sztywno wyprostowana, z torebką na kolanach, nie wypuszczając ani na moment ręki Antoine’a.

      U celu podróży wysiadło jeszcze kilkunastu mężczyzn. Vianne, Sophie i Antoine ruszyli wraz z nimi w dół brukowanej ulicy uroczego miasteczka nieróżniącego się specjalnie od większości osad w Turenii. Jak to możliwe, że zbliża się wojna i w zabytkowych murach tej prześlicznej, ukwieconej miejscowości zbierają się żołnierze, by ruszyć do walki?

      Antoine pociągnął Vianne za rękę; ruszyła za nim bez pośpiechu. Kiedy się właściwie zatrzymała?

      Przed nimi wznosiła się nowo postawiona żelazna brama, za którą stały rzędy baraków. Tymczasowe koszary.

      Brama otworzyła się szeroko. Na powitanie nowo przybyłych wyjechał żołnierz na koniu, z twarzą pokrytą kurzem i czerwoną od upału. Skórzane siodło skrzypiało przy każdym poruszeniu. Ściągnął wodze i wierzchowiec stanął w miejscu, rzucając łbem i głośno parskając. Nad nimi przeleciał z warkotem aeroplan.

      – Słuchajcie mnie, ludzie! – zawołał jeździec. – Zanieście papiery do porucznika przy bramie. No, dalej. Ruszajcie się!

      Antoine pocałował Vianne z czułością, od której zachciało jej się płakać.

      – Kocham cię – szepnął z ustami na jej ustach.

      – Ja też cię kocham – odrzekła, ale słowa, zawsze wydające się tak podniosłe, nagle spowszedniały. Czymże była miłość w obliczu wojny?

      – Ja też cię kocham, tatusiu. Ja też! – krzyknęła Sophie, rzucając się ojcu na szyję. Wszyscy troje objęli się po raz ostatni, po czym Antoine się cofnął.

      – Do widzenia – powiedział.

      Vianne nie mogła wydobyć głosu z krtani. Patrzyła, jak mąż się oddala, wtapia w tłum rozgadanych, wybuchających rubasznym śmiechem młodych mężczyzn, w końcu niknie jej z oczu. Ogromna żelazna brama zamknęła się ze zgrzytem, szczęk metalu jeszcze długo odbijał się echem w dusznym, rozgrzanym powietrzu. Vianne i Sophie zostały same na środku pustej ulicy.

      4

      Czerwiec 1940 roku

       Francja

      Średniowieczna wiejska rezydencja wyrastała na zielonym, porośniętym lasem wzniesieniu. Przypominała dekorację z wystawy cukiernika, zamek zrobiony z karmelu, z oknami z cukrowej glazury i okiennicami barwy kandyzowanych jabłek. Daleko w dole w błękitnej tafli jeziora odbijały się pierzaste chmury. Starannie utrzymane ogrody umożliwiały mieszkańcom rezydencji – a co ważniejsze, ich gościom – przechadzanie się po ścieżkach i prowadzenie wytwornych rozmów.

      W oficjalnej jadalni Isabelle Rossignol siedziała sztywno wyprostowana przy nakrytym białym obrusem stole, zapewniającym miejsce co najmniej dwudziestu czterem biesiadnikom. Pomieszczenie utrzymane było w jasnych barwach. Ściany, posadzka i sufit zostały wyłożone ręcznie obrobionym kamieniem w odcieniu ostrygi. Łukowe sklepienie miało w najwyższym punkcie blisko siedem metrów wysokości. Dźwięki w tej zimnej sali rozbrzmiewały donośniej, schwytane w pułapkę tak samo jak siedzące tu osoby.

      Madame Dufour stała u szczytu stołu, ubrana w surową czarną suknię bez śladu dekoltu. Jedyną jej ozdobą była brylantowa broszka (jedna porządna sztuka, moje panie, za to starannie dobrana; wszystko świadczy o nas, a nic nie przemawia tak głośno jak tandeta). Szczupłą twarz z tępo zakończonym podbródkiem okalała burza ondulowanych loczków mająca sprawiać, jak się zdawało, wrażenie młodości, lecz bez specjalnego sukcesu.

      – Sztuka polega na tym – mówiła dźwięcznym, wyrobionym głosem – by wykonać zadanie cicho i dyskretnie.

      Każda z dziewcząt przy stole była ubrana w szkolny mundurek składający się z granatowego, dopasowanego żakietu i wełnianej spódnicy. W zimie była to zaleta, jednak dziś, w upalne czerwcowe popołudnie, pozostawanie w tym stroju przeradzało się w mękę. Isabelle czuła, że spływa potem, którego woni nie zdoła zabić żadna ilość lawendowego mydła.

      Spojrzała na nieobraną pomarańczę leżącą pośrodku talerza z limuzyjskiej porcelany. Po obu jego stronach spoczywały sztućce: widelec do sałaty, widelec do drugiego dania i takiż nóż, łyżka, nożyk do masła, widelec do ryby. СКАЧАТЬ