Słowik. Kristin Hannah
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Słowik - Kristin Hannah страница 4

Название: Słowik

Автор: Kristin Hannah

Издательство: PDW

Жанр: Контркультура

Серия:

isbn: 9788380313729

isbn:

СКАЧАТЬ się już za bramą.

      Dogoniła ich na drodze gruntowej przed domem, tak wąskiej, że zmieściłby się na niej ledwie jeden samochód. Dalej rozciągały się zielone pola, gdzieniegdzie poprzetykane czerwienią maków i błękitem chabrów. Okolicę porastały rzadkie kępy drzew. W tym zakątku Doliny Loary uprawiano raczej pszenicę niż winorośl. Chociaż do Paryża były tylko dwie godziny jazdy pociągiem, miało się wrażenie przebywania w całkiem innym świecie. Nawet w lecie odwiedzało to miejsce niewielu turystów.

      Niekiedy drogą z warkotem przejeżdżał samochód, rowerzysta lub wóz ciągniony przez wołu, na ogół jednak byli całkiem sami. Mieszkali o póltora kilometra od Carriveau, miasteczka liczącego niespełna tysiąc mieszkańców, znanego głównie jako przystanek na trasie pielgrzymki do świętej Joanny d’Arc. W okolicy nie było zakładów przemysłowych, zatem brakowało miejsc pracy. Zatrudnienie dawało głównie lotnisko wojskowe, będące dumą Carriveau. Jedyne takie w promieniu wielu kilometrów.

      W miasteczku wąskie brukowane uliczki wiły się między niedbale przylegającymi do siebie zabytkowymi budowlami z wapienia. Od murów odpadały kawały tynku, bluszcz zakrywał wszechobecne symptomy rozkładu, niewidoczne, ale zawsze wyczuwalne. Miasteczko rozrastało się w chaotyczny, nieuporządkowany sposób – krzywe uliczki, nierówne stopnie schodów, ślepe zaułki – od setek lat. Kamienne budynki ożywiały plamy koloru: czerwone daszki w obramowaniu czarnego metalu, balkony z kutego żelaza ozdobione pelargoniami w glinianych donicach. Wzrok napotykał wszędzie rozmaite pokusy: piętrzące się na ozdobnej tacy pastelowe makaroniki, wiklinowy kosz pełen szynek, serów i saucisson, skrzynki kolorowych pomidorów, ogórków i bakłażanów. W słoneczny poranek kawiarnie pękały w szwach. Wokół okrągłych metalowych stolików siedzieli mężczyźni, pijąc mocną kawę, paląc skręcane ręcznie papierosy w brązowej bibułce i głośno się spierając.

      Typowy dzień w Carriveau. Monsieur LaChoa zamiatał ulicę przed swoją saladerie, madame Clonet myła wystawę sklepu z kapeluszami, a grupa wyrostków spacerowała po miasteczku, kopiąc kamyki albo kapsle i podając sobie palonego na spółkę papierosa.

      Po wyjściu z miasteczka skręcili w kierunku rzeki. Znaleźli płaskie, porośnięte gęstą trawą miejsce nieopodal wody i w cieniu kasztanowca rozłożyli koc, na którym Vianne postawiła kosz z jedzeniem. Wyjęła z niego chrupiącą bagietkę, gomółkę tłustego śmietankowego sera, dwa jabłka, pokrojoną cieniutko jak papier szynkę z Bayonne i butelkę bollingera rocznik 36. Nalała mężowi kieliszek szampana i usiadła przy nim, a Sophie pobiegła nad rzekę.

      Dzień spędzili w cieple, słońcu i zadowoleniu. Rozmawiali, śmiali się, jedli i pili na łonie natury. Dopiero późnym popołudniem, gdy Sophie rozsiadła się z wędką nad rzeką, Antoine zaś zajął się splataniem dla niej wianka ze stokrotek, zauważył z pozoru obojętnie:

      – Hitler wkrótce wciągnie nas wszystkich w swoją wojnę.

      Wojna.

      Ostatnio wszyscy tylko o niej mówili, ale Vianne nie chciała tego słuchać. Szczególnie w tak piękny letni dzień.

      Osłoniła dłonią oczy i rozejrzała się za córką. Za rzeką rozciągała się żyzna Dolina Loary. Nie było widać murków ani parkanów, a jedynie kilometry bezkresnych zielonych pól, kępy drzew, niekiedy kamienne domostwo lub stodołę. W powietrzu unosiły się maleńkie białe płatki, lekkie jak kłaczki bawełny.

      Wstała i klasnęła w dłonie.

      – Chodź, Sophie. Pora wracać do domu.

      – Nie możesz tego bagatelizować, Vianne.

      – Mam się martwić na zapas? Po co? Jesteś tu, by nas chronić.

      Uśmiechając się może nieco zbyt beztrosko, spakowała kosz piknikowy i wraz z rodziną ruszyła w kierunku traktu.

      W niespełna pół godziny dotarli do solidnej drewnianej bramy Le Jardin, kamiennego jednopiętrowego wiejskiego domu, od trzystu lat będącego w posiadaniu jej rodziny. Wiek pokrył go tuzinem odcieni szarości, okna z niebieskimi okiennicami na obu poziomach wychodziły na sad. Bluszcz oplatał gęsto dwa kominy i dachówki poniżej. Z pierwotnej parceli pozostało tylko trzy hektary. Sto zostało rozprzedane w ciągu dwóch wieków, kiedy rodzinna fortuna topniała. Według Vianne trzy hektary całkowicie wystarczały. Nie wyobrażała sobie, na co mogłaby potrzebować więcej ziemi.

      Dokładnie zamknęła drzwi wejściowe. W kuchni z okapu nad płytą zwisały miedziane i żeliwne rondle i patelnie. U belek pod sufitem suszyły się grube pęki lawendy, tymianku i rozmarynu. Miedziany zlew, któremu wiek nadał zielonkawą patynę, był dostatecznie duży i głęboki, by móc w nim wykąpać małego psa.

      Tynk na wewnętrznych ścianach tu i tam poodpadał, odsłaniając farbę z dawno minionych lat. Salon był eklektyczną mieszanką mebli i tkanin – tapicerowana kanapa, dywany z Aubusson, zabytkowa chińska porcelana, perkal i grubo tkany len. Niektóre z wiszących na ścianach obrazów były znakomite, może nawet cenne, inne ewidentnie wyszły spod pędzla amatora. W sumie dawało to dość chaotyczne i niepozbawione zgrzytów wrażenie minionej fortuny i dawnych gustów, czyniąc pokój przytulnym mimo śladów zużycia.

      Vianne przystanęła na chwilę, spozierając przez przeszklone drzwi na podwórze od tyłu, gdzie Antoine bujał Sophie na huśtawce, którą dla niej zmajstrował.

      Powiesiła słomkowy kapelusz na wieszaku przy drzwiach i założyła fartuch, wiążąc go starannie w talii za plecami. Podczas gdy ojciec z córką bawili się na podwórzu, przygotowała kolację. Różową polędwicę wieprzową owinęła grubymi plastrami bekonu, związała sznurkiem, obsmażyła na gorącym tłuszczu i wstawiła do piekarnika. Podczas gdy polędwica się piekła, Vianne przyrządziła resztę kolacji. Punktualnie o ósmej zaprosiła rodzinę do stołu i z uśmiechem nasłuchiwała tupotu stóp, ożywionych nawoływań i skrzypienia krzeseł, gdy głodni zajmowali miejsca.

      Sophie zasiadła u szczytu stołu, w wianku ze stokrotek uplecionym przez ojca nad rzeką.

      Vianne postawiła pachnący kusząco półmisek. Pieczeń w chrupiącym bekonie z jabłkami glazurowanymi w gęstym sosie z czerwonego wina otoczona wianuszkiem pieczonych ziemniaków. Do tego miska zielonego groszku skąpanego w maśle doprawionym świeżym estragonem z ogródka. I oczywiście bagietka, którą Vianne upiekła rano.

      Jak zwykle Sophie paplała przez całą kolację. Pod tym względem przypominała ciotkę Isabelle, bo tej też usta się nie zamykały.

      Kiedy w końcu przyszło do deseru – île flottante, czyli wysepek pieczonych bez pływających w gęstym sosie waniliowym – wokół stołu zapadło pełne zadowolenia milczenie.

      – Cóż, pora pozmywać naczynia – powiedziała wreszcie Vianne, odsuwając pusty talerzyk po deserze.

      – Ojej, mamo – jęknęła Sophie.

      – Żadnego marudzenia – rzekł surowo Antoine. – Jesteś już na to za duża.

      Jak co wieczór matka z córką przeszły do kuchni, gdzie stanęły na swoich miejscach – Vianne przy miedzianym zlewie, Sophie przy kamiennym blacie – i zabrały się jedna do zmywania, druga do wycierania talerzy. Z salonu doleciała słodka, ostra woń papierosa, którego Antoine zawsze wypalał po kolacji.

      – СКАЧАТЬ