Świat Stali. B.V. Larson
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Świat Stali - B.V. Larson страница 14

Название: Świat Stali

Автор: B.V. Larson

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Космическая фантастика

Серия: Legion Nieśmiertelnych

isbn: 978-83-66375-24-6

isbn:

СКАЧАТЬ spojrzenie. Wlazłem mu na odcisk, ale to była u nas norma, więc wcale się tym nie przejąłem.

      – Chciałbym usłyszeć, co takiego trzeba zrobić, żeby cię wywalili z kohorty.

      Rekrutka usiadła naprzeciw mnie i się przedstawiła. Miała na imię Natasha i była dość cicha w obyciu, przy czym wydawała się bardzo pewna siebie. Miała wspaniale zarysowane policzki, a jej oczy mrużyły się niemal całkowicie w uroczym uśmiechu. Intrygowała mnie.

      Kilka otaczających nas koleżanek zdawało się spog­lądać na nią z lekceważeniem. Po prawdzie wyglądały na bardziej poirytowane od Carlosa. Kontakty seksualne wśród rekrutów były dosyć powszechne i nie spotykało się to z naganą ze strony oficerów. Zdarzyło mi się poderwać jedną czy dwie rekrutki z naszej jednostki i wyraźnie nie życzyły sobie konkurencji.

      – Widzę, że ta jednostka nie różni się zbytnio od mojej poprzedniej – stwierdziła Natasha.

      – A to dlaczego? – spytałem.

      – Tu też wszędzie kliki i wzajemna zazdrość. Pomyślałbyś, że gdy dookoła więcej jest mężczyzn, kobiety powinny czuć, że mają przewagę.

      Uśmiechnąłem się.

      – Może i tak jest. Ale nie odpowiedziałaś na moje pytanie.

      Skupiła się na swoim talerzu i unikała mojego wzroku, ale w końcu podjęła temat.

      – Zachowywałam się jak wszyscy. Poznawałam nowych ludzi i robiłam to, na co miałam ochotę. Niestety… obowiązują tu pewne zasady.

      Carlos nagle się rozpromienił. Pochylił się ku niej, szczerząc zęby na całego.

      – Przeleciałaś weterana, co?

      Pokręciła głową z nieśmiałym uśmiechem. Wyprostowała kciuk i wycelowała go w górę. Minęła chwila, zanim nas oświeciło.

      – Oficera!? – wypalił podekscytowany Carlos. – No, chyba nie samego centuriona Gravesa?

      Natasha spojrzała na niego niechętnie.

      – Nie. Nie obrzydzaj mnie. Był tam taki uroczy, drobny adiunkt. Wyglądał jak jakiś młokos w tym mundurze.

      Carlos prychnął.

      – Pewnie ma z pięć dych. Jeśli co chwila ginie i wciąż go kopiują, może mieć ciało dwudziestopięciolatka. Przywracają cię do stanu z ostatniej kopii zapasowej, wiesz.

      – Wiem o tym, ale on nie był jakimś staruchem – burknęła Natasha z rozdrażnieniem.

      Nie przestawało mnie zdumiewać tempo, w jakim Carlos potrafił kogoś wkurwić. To był jego osobisty dar. Z czasem nauczyłem się ignorować jego upierdliwe nawyki, ale obserwowanie, jak nowi ludzie zderzają się z jego osobowością, było zawsze bardzo pouczające. Postanowiłem interweniować, zanim dziewczyna porwie jakiś widelec i dojdzie do rozlewu krwi.

      – No dobrze – zacząłem. – Teraz już wiemy, jak zarobiłaś na przenosiny. Dzięki za szczerą odpowiedź. Jak chcesz, możesz mieć stałe miejsce przy naszym stoliku.

      – Bardzo chętnie – odparła Natasha, sięgając przez stół, by delikatnie musnąć wierzch mojej dłoni.

      W odpowiedzi inna rekrutka, imieniem Kivi, zerwała się od stołu. Była drobną i energiczną dziewczyną o oliwkowej cerze. Wychodząc, wyrzuciła swoją tacę, choć była jeszcze w połowie pełna. Wolałem unikać jej spojrzenia.

      Nagle zabrzmiał sygnał ostrzegawczy. Urwaliśmy dyskusje i rzuciliśmy się na jedzenie, próbując upchnąć jak najwięcej w ustach. Brzęczyk wskazywał, że zostały tylko trzy minuty. Spojrzałem na stuka nadrukowanego na moim przedramieniu. Wyglądał jak tatuaż, a jego „tusz” zmieniał kształt z każdą upływającą sekundą. Coś było nie tak z tym czasem, bo normalnie mielibyśmy jeszcze co najmniej dziesięć minut.

      Nie wiedząc, co jest grane, oddaliśmy się wściekłemu przeżuwaniu. Jedynie Carlos próbował jednocześnie jeść i gadać.

      – Coś się święci. Pewnie jakieś specjalne ćwiczenia. Nigdy nie otwierają sal przed szóstą.

      – Stul paszczę i wsuwaj – odparłem.

      Choć raz zrobił to, o co prosiłem. Już mieliśmy kończyć, kiedy zabrzmiał drugi sygnał. Ten był dłuższy i głośniejszy. Zerwaliśmy się na równe nogi, tak jak nas nauczono przez ostatnie kilka miesięcy, i wybiegliśmy ze stołówki. Mijając centrum recyklingowe, jeden po drugim wrzucaliśmy tace w szczeliny. Ukryte za ścianą zautomatyzowane układy kuchenne rozpoczęły długi proces przekształcania wszystkiego, czego nie zjedliśmy na śniadanie, w dzisiejszy obiad.

      Wyparowaliśmy stamtąd w równej, szerokiej na dwóch ludzi kolumnie i ruszyliśmy zdwojonym tempem przez korytarze. Znikąd pojawił się weteran Harris i huknął na nas, zrównując się truchtem z bokiem kolumny. Utkwiliśmy wzrok przed siebie i zaczęliśmy przygotowywać się mentalnie na kolejny wyczerpujący dzień na boiskach treningowych.

      Zwykle zaczynaliśmy od gimnastyki i długiego biegu. Ten dzień był jednak zupełnie inny.

      Wychodząc na poligon mieszczący się pod największą kopułą, minęliśmy stojak z uzbrojeniem. Weteran krzykiem rozkazał nam wziąć i sprawdzić broń. Z ponurą mi­ną złapałem jeden z trachów i ściągnąłem go z uchwytów.

      Karabinki zwane powszechnie trachami wystrzeliwały szybkie jak błyskawica metalowe igły. Wykorzystano w nich elementy magnetyczne, które rozpędzały pociski do niewiarygodnych prędkości, nie wywołując przy tym mocnego odrzutu. W zasadzie posługiwanie się nimi przypominało strzelanie ze staromodnej broni bazującej na energii chemicznej, a więc na przykład prochu – były przy tym jednak znacznie cichsze. Zamiast huku wydawały względnie cichy dźwięk, przypominający trzaśnięcie.

      Była to preferowana broń członków lekkiej piechoty. Ciężkozbrojni nosili osłony na pancerzach i broń energetyczną. Ale jedno i drugie wymagało zasilania i było bardzo ciężkie. Nowym rekrutom nie przydzielano tak cennego wyposażenia.

      Otworzyłem ze szczękiem główną komorę karabinu, sprawdziłem magazynek i zobaczyłem, że jest pełny. Kolejną zaletą trachów był duży zapas amunicji. Z uwagi na brak łuski te smukłe pociski były znacznie mniejsze i lżejsze od tradycyjnego naboju.

      Ledwie kilka sekund później usłyszałem charakterystyczny trzask. Dźwięk był przytłumiony i dosyć odleg­ły, ale i tak odruchowo zadarłem głowę i obracałem nią na boki, próbując namierzyć źródło strzału.

      – Strzelają! – wykrztusił z siebie Carlos. – Dostałem!

      Upadł tuż obok mnie. W miejscu trafienia, na wysokości jego płuca, zakwitła gwałtownie rosnąca plama krwi. Nie schyliłem się, by mu pomóc – zamiast tego rzuciłem się w bok.

      – Snajper! – wrzasnąłem.

      Cała ekipa rozbiegła się na wszystkie strony. Kivi, która ledwie piętnaście minut temu wybiegła wkurzona ze stołówki, padła jako następna. СКАЧАТЬ