Название: Świat Stali
Автор: B.V. Larson
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Космическая фантастика
Серия: Legion Nieśmiertelnych
isbn: 978-83-66375-24-6
isbn:
Pozbawiona wielkiego wyboru ludzkość szybko zdecydowała się dołączyć do Imperium. Należało spełnić jedynie dwa warunki i były one dosyć proste: po pierwsze, ludzkość nie mogła konstruować statków międzygwiezdnych ani żadnych innych urządzeń zdolnych do opuszczenia naszego systemu. Wiedzieli, że wysyłaliśmy już wcześniej sondy, ale w przyszłości miało to zostać zabronione. Od teraz wolno nam było opuścić Układ Słoneczny wyłącznie po uiszczeniu za ten przywilej myta, wycenionego w galaktycznych kredytach.
Drugi warunek był trudniejszy. Aby móc opłacić składkę na rzecz rządu galaktycznego, musieliśmy dysponować czymś wartościowym na wymianę z pozostałymi światami członkowskimi. Innymi słowy, musieliśmy pokazać, że jesteśmy samodzielni i damy radę zapłacić podatki.
Z początku wymóg zapewniania jakiegoś dobra handlowego był problematyczny. Według standardów Galaktyków nasza technologia była żałosna. Żywność i surowce mieliśmy w najlepszym razie pospolite. Przydzielono nam pozaziemskiego doradcę, aby poszukał jakichś rozwiązań, nim minie termin naszej planowej zagłady. Ślimakopodobna urzędniczka była dosyć wyniosła, ale wykonała swoją robotę nader sumiennie. Ustaliła, że ludzkość została odkryta na wczesnym etapie rozwoju gatunkowego. Jeszcze nie zdążyliśmy nawet utworzyć jednolitego światowego rządu, co czyniło z nas wyjątkowych zacofańców na tle pozostałych członków wspólnoty. Często wybuchały wśród nas krwawe konflikty wewnętrzne, a naszą historię stanowi w zasadzie ciąg wojen – było to coś, co większość światów pozostawiła już dawno za sobą. Zaleciła nam, abyśmy zaoferowali się jako najemnicy innym, bardziej cywilizowanym planetom, które były pozbawione zawodowej armii.
Ziemianie natychmiast uczepili się tego pomysłu. W ciągu miesiąca udało się zebrać dosłownie miliony ochotników. Wstąpienie do legionów było jedynym sposobem, by zarobić galaktyczne kredyty i ujrzeć odległe gwiazdy.
Tak oto, wiele lat po ustanowieniu naszego członkostwa w Imperium, znalazłem się na pokładzie „Corvusa”. Jednostka ta należała do klasy drednotów, olbrzymich okrętów wojennych zdolnych do przenoszenia całego legionu z jednej planety na drugą. A fakt, że okręt ten nie był wyposażony do walki w przestrzeni kosmicznej, wynikał z tego, że to także stanowiłoby naruszenie prawa galaktycznego. Mógł za to prowadzić bombardowanie w celu wsparcia desantu, jeśli dany kontrakt wymagał takiego rodzaju działań.
Choć był jednostką wojenną, „Corvus” oferował zaskakująco dużo wygód. Niezależnie od tego, w jakich misjach Legion Varus miał się ostatecznie specjalizować, szybko się zorientowałem, że zgromadzili dość łupów, by utrzymać swój okręt w dobrym stanie. „Corvus” liczył sobie około pięciu kilometrów długości, wliczając przednie szpice i centralny wirujący cylinder. Jego masa wynosiła coś koło miliarda ton. Większość z tego zajmowały oczywiście silniki i paliwo, ale nasze kwatery były dość przestronne, by pomieścić małe miasteczko. Znajdowały się tam boiska treningowe, rozciągające się na całe akry. Były wirujące baseny pływackie, pomieszczenia o zerowej grawitacji, mieliśmy do dyspozycji kino i niewielki park, obsadzony drzewami.
Samym okrętem zarządzała obca rasa – Skrullowie, którzy z wyglądu przypominali tyczkowate pająki o twardych skorupach i pomarszczonych, małpowatych gębach. Rzadko wchodzili w jakikolwiek kontakt z legionistami. Trzymali się własnych kwater i pilnowali swoich tajemnych obowiązków, a my przesiadywaliśmy w naszej obszernej części statku.
Skrullowie byli kolejnym członkiem Imperium Galaktycznego. Tak jak i w naszym przypadku, wymagano od nich, by oferowali coś na handel, jeśli chcą utrzymać status członka – i tym samym pozostać wśród żywych. Dobrze radzili sobie z budowaniem i obsługiwaniem statków, więc uczynili z tego swój sposób na życie. Jako pokojowa rasa, nie zajmowali się wojaczką – to była nasza robota.
Z tego, co zrozumiałem, każdy wystawiany przez Ziemian legion dysponował podobnym okrętem. Niezależnym operatorem „Corvusa” był trybun Legionu Varus, pozostający pod luźnym nadzorem urzędujących na Ziemi przedstawicieli Hegemonii. Na ogół mogliśmy robić, co tylko nam się podoba. Jak każdy inny legion, mieliśmy za zadanie łapać każdy kredyt, jaki tylko się da, żeby wzbogacić naszą planetę i siebie samych.
Legion Varus miał na to jednak własny, specyficzny sposób. Jeszcze nie wykombinowałem, jakie rodzaje misji stanowią naszą specjalność, ale nie miałem żadnych wątpliwości, że są one tyleż niebezpieczne, co intratne.
Spotkałem wielu rekrutów, w tym kilka wspaniale prezentujących się dziewczyn. Niezależnie od tego, jakimi specjalnymi zasadami rządziła się rekrutacja w Varusie, na pewno jedno z ważniejszych kryteriów stanowiła sprawność fizyczna. Większość z nas była młoda i dobrze zbudowana. Znalazło się kilku ludzi z nadwagą, ale weterani od razu się ich uczepili. Spodziewałem się, że wszyscy będą w doskonałej formie, zanim dotrzemy na docelową planetę, co miało nam zająć jeszcze sześć miesięcy.
Wstawałem codziennie o piątej rano i zaczynałem od prysznica. Nie żebym miał w tej sprawie wiele do powiedzenia, bo syreny po prostu wydmuchiwały mnie z pryczy. O szóstej byliśmy już na boiskach. Na nasz dzień składały się pory jedzenia, spania i treningów. Z tej trójki największy wycinek czasu pochłaniały te ostatnie – składały się na nie ćwiczenia fizyczne i podstawowe szkolenie bojowe. Z bronią strzelecką radziłem sobie nieźle, ale – podobnie jak większość – musiałem sporo popracować nad walką wręcz.
Jedną z rzadkich okazji, kiedy mogliśmy się udzielać towarzysko, były wizyty na stołówce. Z jakiejś przyczyny zyskałem pewną reputację wśród rekrutów, pewnie z powodu uznania, jakim obdarzył mnie na początku centurion Graves. Mój stolik był zawsze oblegany i raz po raz pojawiali się nowi chętni, by się do nas dosiąść. W takich sytuacjach Carlos, który nigdy nie opuszczał mojego boku, ochoczo przyjmował rolę bramkarza.
Pewnego czwartkowego ranka – w domu rzekomo miał być wtedy maj – na stołówkę weszła jakaś nowa. Wszyscy utkwili w niej wzrok, ale nie powstrzymywało nas to od mielenia paszczą – w przeciwnym razie mogło zabraknąć czasu, żeby napakować ciało niezbędnymi kaloriami.
Nieznajoma o kręconych, brązowych włosach okazała się rekrutem. Wyglądała naprawdę niczego sobie, była wysoka i umięśniona. W pewnym momencie skręciła w stronę mojego stolika, trzymając w ręku tacę z jedzeniem.
– Czekaj, czekaj – zatrzymał ją Carlos wielce poważnym tonem. – A rekrut to w jakiej sprawie?
– Przenieśli mnie z trzeciej kohorty – wyjaśniła.
Carlos zmarszczył brwi. Poszczególne kohorty rzadko się spotykały i miały oddzielne kwatery. Jedyne okazje do takich spotkań zdarzały się na placu defiladowym, pod olbrzymią rozgwieżdżoną kopułą na szczycie „Corvusa”, albo gdy mijaliśmy się w przejściu, zmieniając wartę na poligonie.
– Przenieśli cię? – powtórzyłem. – Jak tego dokonałaś, wkurzyłaś jakiegoś adiunkta?
Uśmiechnęła się łagodnie.
– Coś w tym stylu. To jak, СКАЧАТЬ