Świat Stali. B.V. Larson
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Świat Stali - B.V. Larson страница 11

Название: Świat Stali

Автор: B.V. Larson

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Космическая фантастика

Серия: Legion Nieśmiertelnych

isbn: 978-83-66375-24-6

isbn:

СКАЧАТЬ Wielu z nich narzekało z powodu wielogodzinnego siedzenia w tej kupie złomu.

      Wszyscy natomiast rozglądali się niecierpliwie na boki, oczekując na dalszy rozwój wypadków. Gdy w końcu coś się wydarzyło, odpowiedzieliśmy tylko kolektywnym jękiem.

      Otóż w pomieszczeniu wysiadły światła. Temu przykremu wydarzeniu towarzyszył przeciągły furkot, który po ­chwili niespodziewanie się urwał. Wszyscy już kiedyś słyszeliśmy ten dźwięk – było to ostatnie tchnienie zdychającej maszynerii.

      Na jakieś dziesięć sekund statek pogrążył się w całkowitych ciemnościach. Potem zewsząd dobiegł łomot przełączanych przekaźników. Pokład wypełniła przyćmiona, czerwonawa poświata.

      „Pewnie oświetlenie awaryjne” – pomyślałem.

      Na końcu każdego rzędu siedzeń zapalił się szereg diod sygnalizacyjnych, które jedna po drugiej zmieniały kolor z zielonych na bladopomarańczowy.

      – Patrz, a już prawie się nam udało – zaśmiał się Carlos.

      Minęło kilka kolejnych, długich minut oczekiwania, aż załoga upora się z Bóg wie jakim urządzeniem odpowiedzialnym za awarię. Spodziewałem się, że ktoś z nich czy choćby jakiś członek legionu zjawi się, żeby nas poinstruować, ale nic takiego nie miało miejsca. Wszyscy jakby rozpłynęli się w powietrzu.

      Kilku wojaków śmiało się na całego, a inni kłócili się i wymieniali kopniaki. Nikt nie miał do powiedzenia nic dobrego. Byliśmy niczym więcej jak pożałowania godną hołotą.

      W końcu pojawiło się coś nowego. Usłyszeliśmy syczenie. Ten dźwięk nie spodobał mi się od samego początku. Nie brzmiał dobrze, a właściwie brzmiał zdecydowanie źle, znaczy groźnie.

      – Co, do diabła…? – wymamrotał siedzący przy mnie Carlos.

      Pochyliłem się i spojrzałem uważnie raz w jedną, raz w drugą stronę.

      – Coś tu nie gra – stwierdziłem i zabrałem się za rozpinanie zapięć.

      – Mieliśmy zostać na miejscach – upomniał mnie Carlos.

      – Rób, co chcesz. Jak ta krypa ma się rozhermetyzować albo wybuchnąć, to wolę poszukać wyjścia ewakuacyjnego.

      Wypiąłem się jako pierwszy w całym przedziale. Ostatnie zapięcie się zacięło i nie chciało puścić. Bez ­chwili wahania wyciągnąłem nóż i zabrałem się do roboty. Ciąłem do skutku – materiał w końcu ustąpił i byłem wolny.

      Zacząłem unosić się z dala od siedzenia pod dziwacznym kątem i wpadłem w korkociąg. Zapomniałem, że jesteśmy w stanie nieważkości, ale w końcu jeszcze nigdy nie byłem w kosmosie. Szarpnąłem się do tyłu i zdołałem złapać poszatkowaną uprząż. Podciągnąłem się bliżej i zacząłem wspinać, aż w końcu znalazłem się na szczycie rzędu zapiętych rekrutów. Zadzierali głowy, gapiąc się na mnie.

      – Hej, wracaj na miejsce. Jak cię zobaczy jakiś weteran, zeżre cię żywcem.

      Postanowiłem zignorować wszystkie drwiny i śmiechy, ale wtem zawołał za mną Carlos:

      – Hej, McGill! Nie zostawiaj mnie tutaj!

      Obróciłem się, żeby mu się przyjrzeć. Też szamotał się z tym ostatnim zapięciem. Nie chciało puścić, dokładnie jak moje. Może dla bezpieczeństwa było zamykane magnetycznie? Warcząc z frustracji, mozolnie wróciłem całą drogę aż do jego siedzenia i uwolniłem go z pasów. W końcu skierowaliśmy się ku najbliższemu wyjściu.

      Już prawie byliśmy na miejscu, gdy szlag trafił uszczelnienie. Brakowało nam z Carlosem może trzech metrów, żeby dotrzeć do włazu kapsuły ewakuacyjnej, kiedy kawał gumy przymocowany gdzieś z tyłu komory w końcu się poddał. Do tamtej ­chwili jeszcze nie byłem pewien, co się właściwie dzieje, ale od razu poznałem dźwięk uciekającego powietrza.

      To, co wcześniej brzmiało jak syczenie, zamieniło się we wrzeszczący huragan. Towarzysze, którzy jeszcze chwilę temu upominali mnie i śmiali się w głos, teraz wrzeszczeli i szarpali za uprzęże. Wielu z nich doszło do tego ostatniego zapięcia i zażarcie siłowało się z blokadą.

      – Odetnijcie się! – zawołałem na cały głos, ale nie sądzę, żeby mnie usłyszeli, było zbyt wiele hałasu i zamieszania. Poza tym większość chyba nie miała pod ręką noża.

      Kiedy wreszcie dotarliśmy do drzwi awaryjnych, złapałem za klamkę i przekręciłem ją. W drzwiach wycięto okrągłe okno, ale było zupełnie czarne. Były też i instrukcje, ale miałem czasu ich czytać. Już zaczynało mi brakować tlenu. Powietrze robiło się rzadkie i choć wstrzymywałem oddech, czułem, jakby zaraz miało rozsadzić mi płuca. Dekompresja w kabinie mog­ła wkrótce sprawić, że naprawdę pękną. Tyle przynajmniej się dowiedziałem z filmów o kosmosie i gier komputerowych.

      Walcząc o zachowanie przytomności, spróbowałem wyważyć drzwi. Przyszło mi do głowy, że cały ten wysiłek był daremny i wszyscy pewnie jesteśmy już praktycznie martwi, ale ani myślałem się poddawać. Zamierzałem za to wykorzystać cały czas, jaki mi został, żeby otworzyć te cholerne drzwi. Problem sprowadzał się do uzyskania odpowiedniej dźwigni. Złapałem dobry chwyt na klamce, ale skonstruowano ją tak, że odblokowanie wymagało jej przekręcenia. W stanie nieważkości naprawdę trudno znaleźć dobre oparcie, a ja do tego nie miałem żadnego przeszkolenia.

      Wypełniające komorę odgłosy paniki powoli ucichły. Z początku wydawało mi się, że zaczynam świrować. Dopiero potem uświadomiłem sobie, że rozrzedzone powietrze zmieniało częstotliwość dźwięków. No i spanikowani rekruci zaczynali tracić przytomność.

      Zerknąłem za siebie i zobaczyłem, że Carlos już zemdlał. Odpływał ode mnie z szeroko otwartymi ustami. Odepchnąłem go nogami i sięgnąłem nimi jak najdalej do tyłu, wykorzystując swój wzrost. Zaparłem się o najbliższe siedzenie, które dzieliło od klamki dobre półtora metra.

      Podziałało. W końcu miałem oparcie. Odpychając się nogami, zdołałem przekręcić klamkę i zwolnić zapadkę. Drzwi szarpnęły, otwierając się na oścież, a w moją twarz buchnął powiew ciepłego powietrza. Próbowałem je wciągnąć, ale obłok zniknął w mgnieniu oka.

      Ku mojemu zaskoczeniu za drzwiami stał człowiek odziany w kombinezon próżniowy. Na jego rękawie widniał hełm z czerwonym grzebieniem, co oznaczało, że był centurionem. Spojrzał na mnie i uniósł dłoń. Z zaciśniętej pięści sterczał uniesiony kciuk.

      Traciłem już kontakt z rzeczywistością i niezupełnie rozumiałem, co się w ogóle dzieje. Nie umiałem skupić myśli.

      W końcu straciłem przytomność, a moja ostatnia myśl wyrażała zupełną konsternację. Nie mogłem pojąć, dlaczego centurion po prostu tam stał, obserwując nas przez to okno, i nawet nie kiwnął palcem, żeby nam pomóc.

      * * *

      Niektórzy już się nie obudzili. A mimo to kilka godzin później, kiedy ocalali odzyskiwali siły w okrętowym ambulatorium, zobaczyliśmy, jak niedoszli truposze powracają do naszej grupy. Zostali przywróceni do życia.

СКАЧАТЬ