Название: Dobre żony
Автор: Луиза Мэй Олкотт
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Современная зарубежная литература
Серия: Małe kobietki
isbn: 978-83-7779-598-9
isbn:
Aby uniknąć parzenia sobie palców, z równym zapałem zaczęła malować. Pewien znajomy artysta zaopatrzył ją w odrzucone już palety, pędzle i farby, bazgrała więc sielskie i morskie widoki, jakich nigdy nie bywało na lądzie ani na wodzie.
Bydło w jej wykonaniu było tak olbrzymie, że mogłoby dostawać nagrody na wystawach rolniczych. Niebezpieczne kołysanie się okrętów przyprawiłoby o morską chorobę najbardziej zahartowanego widza, gdyby ich budowa nie pobudzała go od razu do konwulsyjnego śmiechu. Smagłe chłopaki i czarnookie madonny wpatrujące się w ciebie z kąta pracowni nie przypominały Murilla. Oliwkowe twarze z ciemną smugą znaczyć miały Rembrandta, a wesołe panie i dzieci chore na wodną puchlinę – Rubensa. Turnera przedstawiały burze pełne błękitnych grzmotów, pomarańczowych błyskawic, brunatnego deszczu i purpurowych chmur, z pomidorową w środku plamą, która mogła być słońcem lub kawałkiem drzewa, koszulą marynarza lub królewską szatą, stosownie do woli patrzącego. Potem nastąpiły portrety robione węglem i cała rodzina rzędem wisiała, a wszyscy byli tak straszni i posmoleni, jakby ich wydobyto ze skrzyni z węglami. Te wizerunki zyskały wiele, gdy je przerobiła ołówkiem, chwytała bowiem podobieństwo i jej samej włosy, Jo nos, Meg usta, Lauriego oczy ogólnie uznawano za „cudownie piękne”. Po niejakim czasie wróciła do gipsu i gliny; przerażające widma znajomych wyglądały z kątów lub z półek spadały ludziom na głowy. Przez pewien czas sprowadzała sobie dzieci jako modele, ale opowiadając o jej tajemniczych robotach, ogłosiły ją młodą ludożerczynią. Przykry wypadek położył wreszcie koniec tym pracom. Oto z braku modeli, które się od niej odstręczyły, postanowiła urobić swoją ładną nóżkę i pewnego dnia cały dom przestraszył się jakimś tupaniem i nienaturalnym krzykiem. Kto żył, pobiegł na pomoc i zastano młodą entuzjastkę skaczącą rozpaczliwie po pracowni, z nogą mocno ściśniętą okładem z gipsu, który stwardniał nadspodziewanie prędko. Z wielką trudnością, a nawet z pewnym niebezpieczeństwem uwolniła jej nóżkę Jo, bo opanował ją taki śmiech, że nóż zbytecznie się zagłębiwszy, skaleczył biedną Amy, i zostawił przykrą pamiątkę po tej artystycznej próbie.
Wkrótce z kolei ogarnęła ją mania szkicowania z natury; błąkała się więc po polach i lasach, szukając malowniczych krajobrazów i wzdychała do ruin. Nieustająco prześladował ją katar, bo siadała na wilgotnej trawie, by odrysować „rozkoszny kawałek”, mianowicie: kamień, pień, grzyb, złamaną gałąź lub ciężką masę chmur, podobnych do rozciągniętej pierzyny. Z narażeniem delikatnej płci pływała w czasie palącego słońca, dla studiowania świateł i cieni, i dostała zmarszczki nad nosem, szukając points de vue, czy jak tam się to nazywa.
Jeżeli „geniusz jest wieczną cierpliwością”, jak dowodził Michał Anioł, to Amy z niejakim prawem mogła sobie przyznawać ten boski dar, była bowiem wytrwała pomimo wszelkich przeszkód, porażek i zniechęceń, silnie wierząc, że z czasem dokona rzeczy wartej miana „wysokiej sztuki”.
Obok tych artystycznych studiów oddawała się też nauce, chcąc być wykształconą i zajmującą kobietą, nawet gdyby jej nie było dane zostać wielką artystką. W tym względzie powiodło jej się lepiej, bo należała do rzędu szczęśliwych istot, które się podobają bez wysiłku, łatwo jednają sobie przyjaciół i żyją z takim wdziękiem i swobodą, że mniej obdarowana dusza podejrzewa, iż są zrodzone pod szczęśliwszą gwiazdą. Wszyscy ją kochali, gdyż prócz innych zalet posiadała takt, instynktowne poczucie tego, co się podoba i co jest na miejscu. Zawsze mówiła właściwą rzecz do właściwej osoby, czyniła to, co było odpowiednie do czasu i miejsca, i tak była rozważna, że siostry zwykły mówić: „Amy umiałaby się znaleźć nawet na królewskim dworze, chociażby jej tego nie uczono”. Jedną z jej słabych stron była chęć obracania się w „najlepszym towarzystwie”, mimo że nie była zupełnie pewna, co przez „najlepsze” rozumieć. Pieniądz, stanowisko, świetna edukacja i eleganckie maniery, były to w jej oczach najpożądańsze rzeczy; lubiła obcować z osobami, które posiadały to wszystko — biorąc często pozłotkę za złoto i wielbiąc to, co niewarte uwielbienia. Przez pamięć na szlacheckie urodzenie, pielęgnowała w sobie arystokratyczne upodobania i skłonności, aby gdy się zdarzy sposobność, mogła zająć miejsce, do jakiego ubóstwo stawało jej na przeszkodzie.
Znajomi nazywali ją „mylady”, gdyż gorąco pragnęła być wielką damą, i była nią w głębi duszy, ale jeszcze nie wiedziała tego, że nie można kupić za pieniądze delikatnej natury, że wysoka pozycja nie zawsze dowodzi szlachectwa i że prawdziwie dobre wychowanie przebija się mimo nieprzyjaznych okoliczności.
– Muszę cię prosić, mamo, o jedną łaskę – rzekła pewnego dnia, wchodząc z poważną minką.
– O cóż to, córeczko? – zapytała matka, dla której ta dorosła panna była jeszcze dziewczynką.
– W przyszłym tygodniu kończymy lekcje rysunku, więc zanim moje koleżanki się rozjadą, chciałabym je zaprosić do siebie. Bardzo pragną zobaczyć rzekę i przerysować most zerwany, oprócz innych rzeczy, które im się podobały w moim albumie. Okazywały mi wiele dobroci i wdzięczna za to jestem, bo chociaż są bogate, a ja uboga, nie robiły żadnej różnicy.
– Dlaczegóż miałyby ją robić? – zapytała pani March z miną Marii Teresy – jak ją nazywały dziewczęta.
– Dobrze wiesz, moja mamo, zarówno jak i ja, że bogactwo stanowi różnicę prawie dla wszystkich, więc nie bądź nasrożona jak poczciwa kokosz, kiedy większe ptactwo dziobie jej kurczątka. Zresztą wszakże z lichego pisklęcia robi się i łabędź – powiedziała Amy, uśmiechając się bez goryczy, gdyż miała łagodny temperament i pogodne usposobienie.
Pani March roześmiała się i poskramiając w sobie macierzyńską dumę, zapytała:
– Czegóż sobie życzysz, mój łabędziu?
– Chciałabym zaprosić koleżanki w przyszłym tygodniu na śniadanie, zawieźć je do miejsc, których są ciekawe, a potem pływać trochę po rzece i obmyślić jakąś artystyczną przyjemność.
– Nie widzę żadnych przeszkód. Cóż byś im chciała podać? Ciastka, butersznity1, owoce i kawę – wszakże to dosyć?
– O nie; musi być ozór na zimno, kura, francuska czekolada i prócz tego lody. Te panienki są przyzwyczajone do podobnych rzeczy, więc pragnęłabym je przyjąć dostatnio i elegancko, chociaż zarabiam na chleb.
– Ile ich jest? – zapytała matka z surowszą już twarzą.
– Dwanaście czy też czternaście w naszej klasie; ale wątpię, żeby wszystkie przyjechały.
– Moje dziecko, musiałabyś chyba nająć cały omnibus, żeby je przywieźć.
– Ależ mamo, jak możesz myśleć takie rzeczy! Pewno ich się wybierze najwyżej sześć lub osiem, więc wynajmę powóz i pożyczę powózkę od pana Laurence’a.
– To wszystko będzie СКАЧАТЬ