Dobre żony. Луиза Мэй Олкотт
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Dobre żony - Луиза Мэй Олкотт страница 1

Название: Dobre żony

Автор: Луиза Мэй Олкотт

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Современная зарубежная литература

Серия: Małe kobietki

isbn: 978-83-7779-598-9

isbn:

СКАЧАТЬ 7a48.jpg" alt="Okładka"/>

      ROZDZIAŁ I

      —

      PLOTECZKI

      Zanim wyruszymy na wesele Meg, zacznijmy od ploteczek o domu państwa March. Niech mi tu wolno będzie nadmienić, że jeśli starszyźnie wyda się ta powieść zbyt obfita w „kochanie” (bo od młodzieży nie spodziewam się tego zarzutu), odpowiem słowami pani March: „Czy można się temu dziwić, kiedy mam w domu cztery przemiłe córeczki, a w sąsiedztwie raźnego młodziana?”.

      W ciągu minionych trzech lat nie zaszło wiele zmian w tej spokojnej rodzinie; wojna się już skończyła, więc pan March poświęca się książkom i niewielkiej parafii, której jest duchowym przewodnikiem. Jest to człowiek cichy, oddany pracy, wyposażony w ową mądrość, która jest wyższą od nauki, w miłosierdzie widzące w każdym człowieku „brata”, w pobożność objawiającą się szlachetnością i słodyczą.

      Ubóstwo i surowa uczciwość, zamiast, jak to zwykle bywa, odstręczać od niego ludzi, pociągały ich tak naturalnie, jak słodkie zioła zwabiają pszczoły; i on niemniej naturalnie oddawał im miód, nie zatruty nawet kroplą goryczy pomimo twardego doświadczenia lat pięćdziesięciu. Gruntowna młodzież znajdowała w siwowłosym uczonym obok powagi pokrewną sobie młodzieńczość serca; myślące lub strapione kobiety zwierzały mu wątpliwości i troski, przekonane, że je wesprze najtkliwszym współczuciem, najmędrszą radą. Grzesznicy, wyznawszy winy tej czystej duszy, odchodzili zgromieni, lecz i zbawieni zarazem. Dla światłych ludzi był on towarzyszem ambitnym, otwierał oczy na wyższe dążności i nawet światowcom pojęcia jego wydawały się trafne i piękne, chociaż „niepopłatne”.

      Z pozoru zdawało się, że w domu tym rządzi tylko pięć energicznych kobiet, i tak było w wielu rzeczach, ale pan March, choć cichy i zamknięty w pracowni, był jednak głową, sumieniem, kotwicą i pocieszycielem rodzinnego kółka. Te czynne i ruchliwe kobiety zwracały się do niego w kłopotliwych chwilach i znajdowały małżonka i ojca w prawdziwym znaczeniu tych słów.

      Dziewczęta matce oddawały w opiekę serca, ojcu zaś dusze; a dla obojga rodziców, którzy dla nich żyli i pracowali nad nimi tak gorliwie, miłość ich wzrastała wraz z wiekiem, łącząc tę rodzinę najsłodszymi więzami, które są błogosławieństwem za życia i nie ustają nawet po śmierci.

      Pani March jest jeszcze żwawa i wesoła, chociaż trochę osiwiała od czasu, kiedy ją widzieliśmy po raz ostatni. Tak ją zajmują obecnie sprawy Meg, że szpitale ciągle jeszcze przepełnione ranną młodzieżą i przytułki dla wdów po wojakach zupełnie zostały pozbawione jej macierzyńsko-misyjnych odwiedzin.

      John Brooke spełniał walecznie obowiązki na polu bitwy przez rok cały, a potem zostawszy rannym, otrzymał zupełne uwolnienie. Wprawdzie nie dano mu gwiazdy ani buławy, ale na nie zasłużył, bo mężnie poświęcił wszystko – a życie i miłość wielką mają cenę, gdy są w pełnym rozkwicie. Wróciwszy z dymisją, pielęgnował nadwątlone zdrowie, sposobił się do późniejszego zawodu i pracował na urządzenie domu dla Meg. Wiedziony zdrowym rozsądkiem i poczuciem niezależności, zamiast przyjąć pomoc od pana Laurence’a, wolał pełnić skromne obowiązki buchaltera i zacząć zawód od uczciwie zapracowanego grosza, nie od zaciągniętej pożyczki.

      Meg nabrała przez ten czas dojrzałości, nauczyła się skrzętnie gospodarować i wypiękniała jeszcze, bo miłość zawsze podnosi urodę. Jak każda panna, oddawała się i ona pewnym marzeniom czy nadziejom; dlatego też doznała nieco zawodu, widząc, jak skromnie będą musieli żyć z początku. Ned Moffat właśnie się ożenił z Sallie Gardiner – mimo woli porównywała zatem ich piękny dom, powozy, śliczne podarki i wspaniałą wyprawę z własnym losem. Potajemnie pragnęła mieć to samo, ale zazdrość i niezadowolenie prędko mijały, gdy pomyślała, z jak cierpliwą miłością, z jakim trudem, John przysposabia dla niej gniazdeczko. Gdy o zmroku układali plany, przyszłość ukazywała jej się zawsze tak piękna i jasna, że zapominając o blasku Sallie, uznawała się za najbogatszą i najszczęśliwszą dziewczynę na świecie.

      Jo nie wróciła do ciotki March, gdyż stara jejmość, polubiwszy bardzo Amy, starała się zjednać ją sobie obietnicą lekcji rysunku od jednego z najlepszych nauczycieli – a mając to na widoku, byłaby ona chętnie służyła jeszcze dokuczliwszej pani. Ranek poświęcała zatem przyjętym obowiązkom, a popołudnie zajmującej pracy, i było jej doskonale. Jo oddawała się piśmiennictwu oraz Beth, która długi czas nie mogła przyjść do siebie po szkarlatynie; choroba minęła, lecz dziewczyna nigdy już nie odzyskała dawnych rumieńców i zdrowia. Mimo to nie przestając być ufna, pogodna i szczęśliwa, pełniła ciche obowiązki, każdemu starała się dopomóc i była aniołem całego domu.

      Dopóki płacono Jo dolara za kolumnę „ramot”, tak bowiem nazywała swe utwory, uważając się za osobę wysoce uposażoną, nie ustawała w pisaniu drobnych powiastek; lecz szerokie plany gotowały się w jej ruchliwym mózgu i ambitnej duszy, a skrzynka na poddaszu zawierała coraz większy stos rękopisów, które kiedyś miały wsławić nazwisko March.

      Laurie, który poszedł na studia tylko przez posłuszeństwo i przywiązanie dla dziadka, z czasem zaczął pracować z własnej potrzeby. Majątek, koleżeńskie obejście, zdolności i najlepsze serce uczyniły go ulubieńcem wszystkich, i pewnie byłby się zepsuł, jak wielu obiecujących chłopców, gdyby nie miał talizmanu od złego w zacnym starcu, którego obchodził jego los, w macierzyńskiej przyjaciółce czuwającej nad nim jak nad własnym synem, i w czterech niewinnych dziewczętach, które kochały go i wielbiły.

      Wielki był z niego „pustak”, to się trzepotał i zalecał, to odgrywał dandysa, to był melancholijny, to sentymentalny, to się zapamiętale gimnastykował – stosownie do panującej mody. Wszczynał bójki, swary – jednym słowem, tak dokazywał, że nieraz groziło mu zawieszenie w naukach lub nawet zupełne wydalenie; jednakże, ponieważ przyczyną tych wybryków był tylko nadmiar życia, zawsze umiał wyjść z opresji cało, przez szczere wyznanie winy lub honorowe zadośćuczynienie. Prawdę mówiąc, chlubił się tym wszystkim i z przyjemnością opowiadał dziewczętom, że każdy musi mu ulec, tak gniewny guwerner, poważny profesor, jak i zaczepny wróg. „Chłopcy z mojej grupy” byli bohaterami dla tych panienek; nigdy nie mogły się dosyć nasłuchać o ich wielkich czynach, i gdy przychodziły odwiedzać Lauriego, wolno im było napawać się widokiem tak znakomitych mężów.

      Amy najwięcej korzystała z tego wysokiego zaszczytu i wyszła wśród nich na „zalotnisię”, zawczasu bowiem nauczyła się olśniewać. Meg zbyt pochłaniały jej własne sprawy, a głównie John, żeby ją obchodzili inni mężczyźni. Beth przyglądała się tylko z daleka, nieśmiało, dziwiąc się Amy, że jest tak odważna z nimi. Jo czuła się wśród tych młodzieńców w swoim żywiole i bardzo jej trudno było nie naśladować ich ruchów, wyrażeń i figli, które zdawały się dla niej odpowiedniejsze niż przyzwoitość wymagana od panienki. Wszyscy niezmiernie ją lubili, ale żaden się nie zakochał; tymczasem na ołtarzu Amy prawie każdy składał hołd czułych westchnień. Wzmianka o czułościach prowadzi nas bardzo naturalną drogą do „Gołębiego gniazdka”.

      Oto, jakie nosił miano ciemny domek przygotowany przez Brooke’a dla Meg; Laurie nadał mu tę nazwę, mówiąc, że jest bardzo stosowna dla kochanków, którzy jak gołąbki będą się tam pieścić i gruchać. Ten domeczek miał z tyłu niewielki ogródek, a z przodu trawnik wielkości chustki do nosa. Na samym jego środku Meg chciała mieć fontannę, gaik i mnóstwo ładnych kwiatów; dotąd jednak fontannę przedstawiała urna potrzaskana przez burzę i bardzo podobna do rozbitego szaflika od pomyj; gaj składał się z kilku modrzewi młodych i jakby niepewnych, czy żyć będą, a mnóstwo kwiatów zastępowały kołki wskazujące, gdzie wrzucono nasiona. Za to wewnątrz było ślicznie i uszczęśliwiona oblubienica nie dostrzegała żadnego braku od piwnicy aż do poddasza. Prawdę mówiąc, salonik był tak ciasny, że dobrze się stało, iż nie mieli fortepianu, bo nie można СКАЧАТЬ