Название: Życie i los
Автор: Василий Гроссман
Издательство: PDW
Жанр: Историческая литература
isbn: 9788373926684
isbn:
Nie do opisania dziwne wrażenie robiły skruszone twarze czerwonoarmistów zmierzających do Stalingradu w poczuciu, że ich obecność krępuje prawowitych pasażerów. Ludmile Nikołajewnie wydawały się nieznośne te spokojne oczy kobiet. Babcie przywoływały wnuków i nie przerywając rozmowy, wyćwiczonym ruchem wsuwały herbatniki do dziecięcych ust. A kiedy z położonej na dziobie kajuty wyszła z dwoma chłopcami na spacer krępa staruszka w futrze z kun, kobiety skwapliwie kłaniały się jej, uśmiechały; na twarzach państwowych mężów pojawiał się uprzejmy i niespokojny wyraz.
Gdyby radio nadało teraz komunikat o otwarciu drugiego frontu albo przerwaniu blokady Leningradu, nikt z tych ludzi by nie drgnął, gdyby natomiast ktoś powiedział im, że w pociągu do Moskwy nie będzie wagonu międzynarodowego, to niebywałe namiętności, jakie wywołałby problem miejscówek, usunęłyby w kąt wszystkie wydarzenia wojny.
Zdumiewające! Przecież Ludmiła Nikołajewna w swoim uniformie – szarym futrze z karakułów i puchowej chuście – wyglądała jak pasażerka pierwszej czy drugiej klasy. Przecież niedawno i ona przeżywała takie miejscówkowe namiętności i oburzała się, że Wiktor Pawłowicz, jadąc do Moskwy, nie dostał biletu pierwszej klasy.
Opowiedziała lejtnantowi artylerii, że jej syn, też lejtnant artylerii, leży ciężko ranny w szpitalu w Saratowie. Rozmawiała z chorą staruszką o Marusi i o Wierze, o teściowej, która przepadła na okupowanym terytorium. Jej nieszczęście było takie samo jak nieszczęście, które wzdychało na tym pokładzie, nieszczęście, które zawsze znajdzie drogę ze szpitala, z mogiły na froncie do wiejskiej chaty, do baraku stojącego na jakimś bezkresnym pustkowiu.
Kiedy opuszczała dom, nie zabrała ani kubka, ani kawałka chleba; wydawało jej się, że przez całą drogę nie będzie ani jadła, ani piła.
Ale na statku już rankiem strasznie zachciało jej się jeść, a wtedy zrozumiała, że będzie jej ciężko. Następnego dnia podróży żołnierze porozumieli się z palaczami, ugotowali w maszynowni zupę z kaszą jaglaną, zaprosili też Ludmiłę Nikołajewnę i nalali jej porcję do menażki.
Ludmiła siedziała na pustej skrzynce i z cudzego naczynia, cudzą łyżką jadła gorącą, parzącą zupę.
– Dobra zupa! – zagadał do niej jeden z domorosłych kucharzy, a kiedy nie doczekał się reakcji, zaczepnie spytał Ludmiłę Nikołajewnę: – A co, może nie, za mało zawiesista?
Zwyczajnie i szczerze żołnierz domagał się pochwały od kogoś, kogo nakarmił.
Ludmiła Nikołajewna pomogła żołnierzowi włożyć sprężynę do niesprawnego automatu; nie umiał tego zrobić nawet starszyna[11] z Czerwoną Gwiazdą na piersi.
A kiedy usłyszała kłótnię lejtnantów artylerii, wzięła ołówek i pomogła im wyprowadzić wzór trygonometryczny.
Odtąd lejtnant, który do tej pory zwracał się do niej per „obywatelko”, niespodziewanie spytał o jej imię i imię odojcowskie. Nocą Ludmiła Nikołajewna spacerowała po pokładzie.
Rzeka dyszała lodowatym zimnem, z mroku dolatywał bezlitosny wiatr z niżu. A w górze świeciły gwiazdy i nie dawało pociechy ani spokoju to okrutne niebo z ognia i lodu, wiszące nad nieszczęsną głową Ludmiły Nikołajewny.
27
Zanim statek przypłynął do tymczasowej, wojennej stolicy, kapitan otrzymał polecenie, żeby przedłużyć rejs do Saratowa i zabrać rannych z tamtejszych szpitali.
Pasażerowie z kajut zaczęli szykować się do wysiadania, wynosili na pokład walizki i tobołki.
Ukazały się sylwetki fabryk, domki kryte blaszanymi dachami, baraki; wydawało się nawet, że inaczej zaszumiała woda za sterem, inaczej, niespokojniej, zaczęły stukać maszyny.
A potem powoli jęła się wyłaniać ogromna Samara, szara, ruda, czarna, błyskająca oknami, cała w strzępach dymu z fabryk i lokomotyw.
Pasażerowie wysiadający w Kujbyszewie stali przy burcie.
Kiedy schodzili po trapie na brzeg, nie żegnali się, nie machali pozostałym – nie nawiązali po drodze żadnych znajomości.
Na staruszkę w kunim futrze i jej dwóch wnuków czekał ZIS-101. Żółtolicy człowiek w bekieszy z generalskiego sukna zasalutował kobiecie, a chłopcom uścisnął ręce.
Minęło kilka minut i pasażerowie z dziećmi, z walizami zniknęli, tak jakby ich nigdy nie było.
Na statku pozostały tylko szynele i kufajki.
Ludmiła Nikołajewna myślała, że teraz będzie jej lżej i łatwiej oddychać wśród ludzi połączonych wspólnym losem, trudem i nieszczęściem.
Pomyliła się.
28
Saratow powitał Ludmiłę Nikołajewnę brutalnie i okrutnie.
Od razu na przystani zderzyła się z jakimś pijanym mężczyzną w wojskowym płaszczu; pijak zatoczył się, odepchnął ją i obrzucił wyzwiskami.
Ludmiła Nikołajewna zaczęła się wspinać na wysoki brzeg Wołgi stromą, brukowaną ulicą. Potem zatrzymała się i obejrzała, ciężko dysząc. W dole statek świecący bielą między szarymi szopami na wybrzeżu jakby ją zrozumiał, bo niezbyt głośno zatrąbił parę razy: „Idź już, idź”. Posłuchała go.
Kiedy wsiadała do tramwaju, młode kobiety z milczącą gorliwością odpychały stare i słabe. Niewidomy w żołnierskiej czapce, widocznie niedawno wypuszczony ze szpitala, nie umiejąc jeszcze nieść samotnie swojej ślepoty, poruszał się drobnymi kroczkami i postukiwał laską przed sobą. Zachłannie, jak dziecko, złapał za rękaw niemłodą kobietę. Ta odtrąciła rękę i ruszyła do przodu, dzwoniąc po bruku podkutymi butami, a on, nadal czepiając się jej ręki, śpiesznie tłumaczył:
– Proszę mi pomóc wsiąść, ja ze szpitala.
Kobieta zaklęła i odepchnęła niewidomego, który stracił równowagę i usiadł na jezdni.
Ludmiła spojrzała na twarz kobiety.
Skąd wziął się ten nieludzki wyraz, co go zrodziło? Głód, przeżyty w dzieciństwie, w dwudziestym pierwszym roku, czy też głód w trzydziestym? Życie po brzegi wypełnione nędzą?
Ślepiec na chwilę zamarł, a potem zerwał się i zaczął krzyczeć ptasim głosem. Prawdopodobnie ze straszliwą wyrazistością ujrzał ślepymi oczami samego siebie w przekrzywionej czapce, bezradnie wymachującego laską.
Niewidomy zataczał nią koła i w ten sposób wyrażał swoją nienawiść do bezlitosnego świata widzących. Widzący pchali się do tramwaju, on zaś stał, płacząc i lamentując. A ludzie, których Ludmiła z nadzieją i miłością połączyła w jedną rodzinę pracy, biedy, dobroci i nieszczęścia, jakby się umówili, żeby nie zachowywać się po ludzku. Jakby postanowili wspólnie obalić pogląd, że zawsze można liczyć na dobroć od tych, którzy chodzą w wyświechtanych waciakach i mają zniszczone pracą ręce.
Coś groźnego, ciemnego СКАЧАТЬ