Życie i los. Василий Гроссман
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Życie i los - Василий Гроссман страница 45

Название: Życie i los

Автор: Василий Гроссман

Издательство: PDW

Жанр: Историческая литература

Серия:

isbn: 9788373926684

isbn:

СКАЧАТЬ wypowiedziami tych zacofanych, wrogich kołchozom. W szpitalu zdarzało się też, że ranni rozpowiadali tajemnice wojskowe.

      Szymańskiego wzywano do wydziału politycznego zarządu sanitarnego okręgu i grożono, że zostanie wysłany na pierwszą linię, jeśli z wydziału specjalnego znowu wpłynie doniesienie o zamęcie ideologicznym w szpitalu.

      A teraz komisarz poczuł się winny wobec matki zmarłego lejtnanta, bo wczoraj zmarło trzech chorych, a on tego samego dnia wziął prysznic, zamówił u kucharza ulubiony bigos z kiszonej kapusty i wypił puszkę piwa, zdobytą dzięki znajomościom w saratowskim wydziale handlu. Siostra Tierientjew miała poczucie winy wobec matki zmarłego lejtnanta, bo jej mąż, inżynier wojskowy, służył w sztabie armii, nigdy nie był na pierwszej linii, a syn, o rok starszy od Szaposznikowa, pracował w biurze konstruktorskim fabryki samolotów. Komendant też wiedział, że jest winien – on, zawodowy wojskowy, pracuje w szpitalu na tyłach, wysłał do domu kupon dobrej gabardyny i filcowe walonki, a po zabitym lejtnancie matka dostała tani bawełniany mundur.

      Starszyna o grubych, mięsistych ustach i uszach, kierujący pogrzebami zmarłych pacjentów, czuł, że jest winny wobec kobiety, z którą pojechał na cmentarz. Trumny zbijano z cienkich desek najgorszego sortu. Zmarłych kładziono do trumien w bieliźnie, szeregowych układano ciasno w bratnich mogiłach, napisy na grobach robiono niechlujnym charakterem pisma, na nieociosanych deszczułkach, nietrwałą farbą. Co prawda, tych, którzy zmarli w dywizyjnych punktach sanitarnych, grzebano w ogóle bez żadnych trumien, a napisy wykonane chemicznym ołówkiem trwały tylko do pierwszego deszczu. Zwłok tych, którzy zginęli w walce w lasach, błotach, rowach, w polu, niekiedy wcale nie zbierano, za trumny służyły im piasek, suche liście, śnieg.

      A jednak starszyna czuł, że za niską jakość drewna też jest odpowiedzialny wobec tej kobiety, siedzącej obok niego w samochodzie i wypytującej, jak chowa się zmarłych – czy razem, w co są ubrani, czy nad grobem ktoś wygłasza ostatnie pożegnanie.

      Niezręcznie czuł się także dlatego, że przed jazdą wstąpił do koleżki i w magazynie wypił słoiczek rozcieńczonego spirytusu medycznego, zagryzając chlebem z cebulą. Miał wyrzuty sumienia, że w samochodzie czuć alkoholem z domieszką cebuli, ale przecież nie mógł przestać oddychać dlatego, że miał wyrzuty sumienia.

      Ponuro spoglądał w lusterko wiszące przed kierowcą – w tym czworokącie odbijały się roześmiane oczy żołnierza, wobec którego też czuł wstyd.

      „No i co, łyknąłeś sobie, starszyno?” – pytały bezlitośnie wesołe, młode oczy.

      Wszyscy ludzie są winni wobec matki, która straciła na wojnie syna, i od początku świata skwapliwie starają się przed nią usprawiedliwić.

      32

      Żołnierze batalionu roboczego wyładowywali trumny z ciężarówki. Po ich milczącej, nieśpiesznej pracy widać było, że mają w niej wprawę. Jeden, stojąc na skrzyni ciężarówki, podsuwał trumnę do krawędzi, następny brał ją na ramię i podnosił, tak żeby mógł podejść trzeci i podsunąć ramię pod drugi koniec trumny. Skrzypiąc butami po zmarzłej ziemi, nieśli trumnę do szerokiej bratniej mogiły, stawiali ją na skraju wykopu i wracali do ciężarówki po następną. Kiedy pusty samochód odjechał do miasta, żołnierze przysiedli na trumnach stojących przy otwartym dole, po czym zaczęli skręcać papierosy z dużej ilości papieru i małej – machorki.

      – Dzisiaj jakby trochę więcej luzu – zauważył jeden i zaczął krzesać płomyk z solidnie zmajstrowanego krzesiwa. Hubka w postaci kawałka sznura była wpuszczona do mosiężnej gilzy, a krzemień specjalnie oprawiony. Żołnierz machnął parę razy sznurkiem i w powietrze uniósł się dymek.

      – Starszyna mówił, że będzie jeszcze najwyżej jedna ciężarówka – powiedział drugi i odpalił od tamtego, wypuszczając dużo dymu.

      – To wtedy weźmiemy się do grobu.

      – Jasne, tak najlepiej; listę też przywiezie i sprawdzi – dodał trzeci, niepalący, wyjął z kieszeni kawałek chleba, otrzepał, leciutko na niego chuchnął i zaczął powoli jeść.

      – Powiedz starszynie, żeby dał łom, bo ziemia zmarznięta prawie na ćwierć metra. Łopata takiej nie chwyci, a jutro mamy kopać nowy dół!

      Ten, który krzesał ogień, głośno klasnął w dłonie, wybił z drewnianej lufki niedopałek i leciutko postukał nią o wieko trumny.

      Wszyscy trzej zamilkli, jakby się w coś wsłuchiwali. Było cicho.

      – Prawda to, że batalionom pracy będą wydawali suchy prowiant zamiast obiadu? – spytał jedzący chleb żołnierz ściszonym głosem, żeby nie przeszkadzać zmarłym rozmową, która ich nie dotyczy.

      Drugi z palących wydmuchnął niedopałek z długiej zakopconej lufki z trzciny, sprawdził pod światło, czy nic nie zostało, pokręcił głową.

      Znowu było cicho…

      – Dzień dzisiaj nie najgorszy, tyle że wiatr.

      – Słyszysz? Jest samochód, to do obiadu się uwiniemy.

      – Ale to nie nasz, tylko osobowy.

      Z samochodu wysiadł znany im starszyna, za nim kobieta w chustce; szli w stronę żeliwnego ogrodzenia, gdzie do ubiegłego tygodnia chowano zmarłych, a potem z braku miejsca przestano.

      – Kupę ludzi grzebiemy, a nikt nie przychodzi – powiedział jeden. – W czasie pokoju to wiesz jak jest: jedna trumna, a za nią ze stu ludzi z kwiatkami.

      – Płaczą i po tych. – Żołnierz delikatnie zastukał w trumienną deskę grubym, owalnym paznokciem, który praca obrobiła jak morze kamień. – Tylko my tych łez nie widzimy… Patrz, starszyna sam się kręci.

      Znowu zapalili, tym razem wszyscy trzej. Starszyna podszedł do nich i powiedział dobrodusznie:

      – Wszyscy palimy, chłopcy, a kto za nas będzie pracował?

      Bez słowa wypuścili trzy obłoczki dymu, potem jeden, właściciel krzesiwa, odezwał się:

      – Dużo się tu nie napalimy, słyszę, że już ciężarówka jedzie. Poznaję po silniku.

      33

      Ludmiła Nikołajewna podeszła do mogilnego wzgórka i na tabliczce z dykty odczytała nazwisko syna i jego stopień wojskowy.

      Wyraźnie poczuła, że jej włosy pod chustką się poruszyły, czyjeś zimne palce zaczęły w nich przebierać.

      Obok, po prawej i po lewej, aż do ogrodzenia, wszędzie wznosiły się takie same szare kopczyki, bez trawy, bez kwiatów, z jedną tylko, wyrastającą z ziemi, prostą drewnianą łodygą. Na końcu każdej z nich przytwierdzono kawałek dykty z nazwiskiem zmarłego. Tabliczek było dużo; jednakowe i gęste, przypominały łan zboża…

      W końcu znalazła Tolę. Ileż razy starała się odgadnąć, gdzie jest, co robi i o czym myśli jej chłopczyk – czy drzemie, z czołem przytkniętym do szyby, czy idzie drogą, czy pije herbatę, trzymając kubek w jednym ręku, a w drugim – kawałek cukru, czy biegnie przez pole pod ostrzałem… Chciała być obok niego, była mu potrzebna – dolałaby herbaty do kubka, powiedziała: „Zjedz jeszcze chleba”, zdjęłaby mu buty СКАЧАТЬ