Название: Życie i los
Автор: Василий Гроссман
Издательство: PDW
Жанр: Историческая литература
isbn: 9788373926684
isbn:
– Dbaj o siebie, dbaj o dzieci. Włożyłaś koniak do walizki?
– Włożyłam, włożyłam – zapewniła. – Pamiętasz, dwa lata temu tak samo o świcie wypisywałeś mi upoważnienia, jak odlatywałeś do Kisłowodzka?
– W Kisłowodzku są teraz Niemcy.
Przeszedł się po pokoju, nasłuchując.
– Śpią?
– No jasne, że śpią – powiedziała Galina Tierientjewna.
Poszli do pokoju dzieci. Dziwny był widok tych dwóch tęgich, masywnych postaci, bezszelestnie poruszających się w półmroku. Na białym płótnie poduszek ciemniały głowy dzieciaków… Hetmanow wsłuchiwał się w ich oddechy.
Przycisnął dłoń do piersi, żeby nie budzić śpiących głośnym biciem serca. W ciemności ogarnęła go niesamowita, przeszywająca na wskroś czułość, litość, obawa o dzieci. Strasznie chciał uściskać syna, córki, ucałować ich zaspane twarze. Tutaj odczuwał bezradną, niewyrachowaną miłość, tutaj gubił się, stał zmieszany, słaby.
Nie przerażały go myśli o całkiem nowej pracy, która nań czekała. Często musiał stykać się z zupełnie nowymi zagadnieniami, ale łatwo znajdował słuszną linię, właśnie tę, która jest najważniejsza. Wiedział, że zdoła tego dokonać nawet w korpusie pancernym.
Ale tutaj – jak miał połączyć żelazną surowość, nieugiętość z czułością, miłością, nieznającą ani prawa, ani słusznej linii.
Obejrzał się na żonę. Stała, po wiejsku podparłszy policzek dłonią. W półmroku jej twarz wydawała się szczuplejsza, młodsza; taka była wtedy, gdy po raz pierwszy po ślubie pojechali nad morze i mieszkali tuż nad jego urwistym brzegiem, w sanatorium „Ukraina”.
Pod oknem delikatnie zatrąbił samochód – to przyjechali po niego z obkomu. Hetmanow znowu odwrócił się do dzieci i rozłożył ręce – w tym geście wyrażając swoją bezsilność wobec uczucia, z którym nie mógł sobie poradzić.
W korytarzu, po pożegnalnych słowach i pocałunkach, włożył półkożuszek, papachę i stał, czekając, aż kierowca wyniesie walizki.
– No dobrze – powiedział i nagle zdjął z głowy czapkę, podszedł do żony, znowu ją uściskał. To nowe, ostatnie pożegnanie, kiedy przez uchylone drzwi, mieszając się z domowym ciepłem, wdzierało się do środka wilgotne i zimne powietrze z ulicy, kiedy szorstka, garbowana skóra półkożuszka dotknęła pachnącego jedwabiu szlafroka, obojgu uświadomiło, że życie, które wydawało im się jednością, rozpadło się nagle, napełniając smutkiem ich serca.
23
Jewgienia Nikołajewna Szaposznikow zamieszkała w Kujbyszewie u starej Niemki Jenny Gienrichowny Gienrichson, w dawnych czasach pracującej jako piastunka i wychowawczyni w domu Szaposznikowów.
Po Stalingradzie dziwnie mieszkało się Jewgienii Nikołajewnie w cichym pokoiku, razem ze staruszką, która z kolei nie mogła wyjść z podziwu, że mała dziewczynka z warkoczykami jest już dorosłą kobietą.
Pokoik Jenny Gienrichowny był dość ciemny, niegdyś mieszkała tu służąca rodziny kupieckiej. Teraz w każdym z pokojów dawnego dużego mieszkania zakwaterowano jedną rodzinę, a dodatkowo każdy z nich podzielono za pomocą parawaników, zasłonek, kilimów, oparć od kanap na kąciki i komórki, w których spano, jedzono obiady, przyjmowano gości albo gdzie na przykład pielęgniarka robiła zastrzyki sparaliżowanemu staruszkowi.
Wieczorami kuchnia aż huczała, tylu mieszkańców z niej korzystało.
Jewgienii Nikołajewnie podobała się ta kuchnia z zakopconym sufitem, czerwono-czarne płomienie maszynek naftowych.
Pośród bielizny schnącej na sznurkach hałasowali mieszkańcy w szlafrokach, waciakach, bluzach wojskowych; błyskały nawet noże. Dookoła unosiły się kłęby pary; to kobiety prały w miednicach i korytach. W sporym piecu kuchennym nigdy nie palono, jego zimne, obłożone kaflami ściany bieliły się niby ośnieżone zbocza wulkanu wygasłego w którejś z dawnych epok geologicznych.
W mieszkaniu ulokowała się rodzina ładowacza, który walczył teraz z Niemcami, lekarz ginekolog, inżynier z fabryki o zaszyfrowanej nazwie, samotna matka – kasjerka ze sklepu przydziałowego, wdowa po fryzjerze, który poległ na wojnie, naczelnik poczty, a największy pokój, niegdyś salon, zajmował dyrektor przychodni.
Mieszkanie było duże jak miasto, miało nawet własnego mieszkaniowego wariata – cichego staruszka o oczach sympatycznego szczeniaczka.
Ludzie żyli w ciasnocie, ale bynajmniej nie w zgodzie, kłócili się i znowu godzili; zazdrośnie strzegli przed sobą nawzajem sekretów własnego życia, a równocześnie głośno i hojnie dzielili się nimi z sąsiadami.
Jewgienia Nikołajewna miała ochotę namalować nie sprzęty, nie mieszkańców, ale uczucie, jakie to wszystko w niej wywoływało.
A było ono bardzo skomplikowane; zdawało się, że nawet wybitny malarz nie umiałby go oddać. Powstawało w wyniku połączenia potężnej siły wojennej narodu i państwa z tą ciemną kuchnią, nędzą, plotkami, małostkowością, połączenia stali bomb i pocisków z kuchennymi garami i obierzynami kartofli.
To uczucie łamało linię, zniekształcało kontury, łączyło się w jakiś na pozór bezsensowny zbiór porozbijanych obrazów i plam świetlnych.
Staruszka Gienrichson była istotą nieśmiałą, łagodną i usłużną. Nosiła czarną suknię z białym kołnierzykiem; miała nieodmiennie rumiane policzki, chociaż zawsze chodziła na wpół głodna.
W jej głowie żyły wspomnienia o wybrykach pierwszoklasistki Ludmiły, o tym, jak śmiesznie wymawiała słowa mała Marusia, jak dwuletni Mitia wchodził do jadalni w fartuszku, klaskał w rączki i wołał: „Bobiadu, bobiadu!”.
Jenny Gienrichowna pracowała teraz jako dochodząca pomoc domowa u pewnej dentystki i opiekowała się jej chorą matką.
Miejski wydział zdrowia wysyłał jej pracodawczynię na pięć czy sześć dni w teren, a wtedy Jenny Gienrichowna nocowała u niej, żeby pomagać bezradnej staruszce, z trudem poruszającej się po niedawnym wylewie.
Jenny Gienrichowna wyzuta była z wszelkiego poczucia własnej woli – cały czas tłumaczyła się przed Jewgienią Nikołajewną, pytała ją, czy może otworzyć lufcik, co miało związek z wyczynami starego trójkolorowego kota. On właśnie był głównym obiektem jej zainteresowania – bała się, żeby sąsiedzi nie zrobili mu krzywdy.
Sąsiad z mieszkania, inżynier Dragin, kierownik wydziału w fabryce, patrzył ze złośliwym uśmieszkiem na jej pooraną zmarszczkami twarz, na panieńsko smukłą, zasuszoną kibić, na jej pince-nez, wiszące na czarnym sznureczku. Jego plebejska natura burzyła się, kiedy słyszał, że stara oddaje się wspomnieniom przeszłości i z błogim uśmiechem idiotki opowiada, jak swoich przedrewolucyjnych wychowanków woziła na spacery karetą, jak towarzyszyła madame w wojażach do Wenecji, Paryża i Wiednia. Liczne „maleństwa”, które wyniańczyła, walczyły u Denikina, Wrangla, zginęły z rąk czerwonych zuchów, ale staruszkę interesowały tylko wspomnienia o szkarlatynie, dyfterycie i infekcjach, СКАЧАТЬ