Uwolniona. Tara Westover
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Uwolniona - Tara Westover страница 10

Название: Uwolniona

Автор: Tara Westover

Издательство: PDW

Жанр: Биографии и Мемуары

Серия:

isbn: 9788380155237

isbn:

СКАЧАТЬ za każdym razem, gdy napotka pagórek albo jar. Zanim dotrze do domu, który stał na ostatnim wzgórzu przed doliną, będzie tak wielka jak obora dziadka i ludzie będą gapić się na nią z szosy, zadziwieni. Potrzebny był tylko odpowiedni śnieg. Grube, klejące się płatki. Za każdym razem gdy spadł śnieg, przynosiliśmy mu go w garściach i patrzyliśmy, jak przeciera płatki między palcami. Ten śnieg był zbyt delikatny. Ten zbyt mokry. Po świętach Bożego Narodzenia, powiedział. To wtedy spada prawdziwy śnieg.

      Ale po świętach z taty jakby zeszło powietrze, zapadł się w sobie. Przestał mówić o kuli, a potem w ogóle przestał mówić. W jego oczach zaczęła gromadzić się ciemność, aż wypełniła je całkowicie. Gdy szedł, ręce zwisały mu bezwładnie, ramiona opadły, jakby coś go schwyciło i ciągnęło ku ziemi.

      W styczniu tato nie mógł już wstać z łóżka. Leżał płasko na plecach i patrzył obojętnie w sufit ze stiukami w misterne wzory rowków i wypukłości. Gdy co wieczór przynosiłam mu talerz z kolacją, nawet nie mrugał. Nie jestem pewna, czy zdawał sobie sprawę z mojej obecności.

      To wtedy matka ogłosiła, że jedziemy do Arizony. Powiedziała, że tato jest jak słonecznik, umrze w śniegu, i że do lutego trzeba go przenieść i posadzić w słońcu. Załadowaliśmy się więc do furgonetki i przez dwanaście godzin jechaliśmy, pokonując kręte kaniony, mknąc po ekspresówkach, aż dotarliśmy do domku na kółkach stojącego na spalonej pustyni Arizony, gdzie moi dziadkowie przeczekiwali zimę.

      Przyjechaliśmy kilka godzin po wschodzie słońca. Tacie udało się dojść do werandy babci i tam został przez resztę dnia, z poduszką z włóczki pod głową i zgrubiałą dłonią na brzuchu. Trwał w tej pozycji przez dwa dni, z otwartymi oczami, nie odzywając się słowem, nieruchomy jak krzew w tym suchym, bezwietrznym upale.

      Trzeciego dnia jakby zaczął do siebie wracać, zaczął na powrót być świadomy tego, co się wokół niego dzieje. Gdy siadaliśmy do posiłków, zamiast, nie reagując, gapić się w dywan, zaczął się przysłuchiwać naszym rozmowom. Tego wieczoru po kolacji babcia odsłuchała wiadomości na telefonie – głównie od sąsiadów i przyjaciół, którzy ją pozdrawiali. Potem w głośniku zabrzmiał głos kobiety, która przypominała babci o wizycie lekarskiej następnego dnia. Wiadomość ta wywarła na tacie piorunujące wrażenie.

      Najpierw zadawał babci pytania: czego dotyczyła wizyta, dlaczego idzie do lekarza, skoro matka mogłaby jej zalecić swoje nalewki.

      Tato zawsze żarliwie wierzył w uzdrawiającą moc ziół matki, ale tamtego wieczoru w jego słowach było coś innego, jakby zachodziła w nim przemiana i zaczynało go pochłaniać jakieś nowe credo. Powiedział, że ziołolecznictwo jest doktryną duchową, która pozwalała oddzielić ziarna od plew, wiernych od niewiernych. Potem posłużył się słowem, którego nigdy dotąd nie słyszałam: iluminaci. Cokolwiek to było, brzmiało egzotycznie, autorytatywnie. Powiedział, że babcia była nieświadomą agentką iluminatów.

      Tato mówił, że Bóg nie znosi wiarołomstwa. To dlatego najbardziej nieprzejednani grzesznicy to ci, którzy nie potrafią się zdecydować i korzystają jednocześnie z lekarstw i ziołolecznictwa, w środę przychodzą do matki, a w piątek idą do lekarza. Czy też, jak ujął to tato: „Jednego dnia służą przy ołtarzu Boga, a następnego składają ofiarę szatanowi”. Ci ludzie są niczym starożytni Izraelici, którym podarowano prawdziwą religię, ale oni pragnęli fałszywych bożków.

      – Ich bogiem – powiedział tato, prawie krzycząc – są lekarze i tabletki, a oni kurwią się dla niego.

      Matka wpatrywała się w talerz z jedzeniem. Na słowo „kurwią” wstała i obrzuciła tatę gniewnym spojrzeniem, a potem poszła do swojego pokoju i zatrzasnęła za sobą drzwi. Matka nie zawsze zgadzała się z tatą. Kiedy nie było go obok, słyszałam, jak mówi rzeczy, które on, a przynajmniej to jego nowe wcielenie, uznałby za świętokradztwo, na przykład: „Zioła to suplementy. Gdy zdarzy się coś poważnego, trzeba iść do lekarza”.

      Tato nie zauważył pustego krzesła po matce.

      – Lekarze nie zamierzają cię uratować – zwrócił się do babci. – Oni próbują cię zabić.

      Kiedy myślę o tamtej kolacji, ta scena wraca we wspomnieniu bardzo wyraźnie. Siedzę przy stole. Tato mówi, ton jego głosu jest natarczywy. Babcia siedzi naprzeciw mnie, skrzywioną szczęką raz po raz przeżuwa szparagi, trochę jak koza, popija wodę z lodem, nie daje po sobie znać, że usłyszała choćby słowo z tego, co powiedział tato, rzuca tylko czasem poirytowane spojrzenie na zegar, który mówi jej, że jeszcze za wcześnie, by pójść spać.

      – Świadomie uczestniczysz w realizacji planów szatana – mówi tato.

      Ta scena rozgrywała się każdego dnia, czasem kilka razy dziennie, przez resztę naszego pobytu. Za każdym razem scenariusz był podobny. Tato, rozpalony w swojej gorliwości, grzmiał przez godzinę albo dłużej, wygłaszając w kółko te same słowa, napędzany jakąś wewnętrzną pasją, która płonęła jeszcze długo po tym, jak jego wykład wprowadził nas w otępienie.

      Na końcu każdego z tych kazań babcia śmiała się w naprawdę godny zapamiętania sposób. Było to jakby westchnięcie, długo wąską strużką wypuszczała powietrze, aż w końcu podnosiła wzrok do góry w leniwej próbie okazania rozdrażnienia, jakby chciała potrząsnąć dłońmi w powietrzu, lecz zabrakło jej sił, żeby wykonać gest do końca. Potem uśmiechała się – nie łagodnym uśmiechem skierowanym do kogoś innego, tylko do siebie, jakby zdumiona własnym rozbawieniem, ten uśmiech dla mnie zawsze zdawał się mówić: „Nie ma nic zabawniejszego niż prawdziwe życie, tyle wam powiem”.

      Było upalne popołudnie, tak gorące, że nie dało się chodzić boso po chodniku, kiedy babcia zabrała mnie i Richarda na przejażdżkę po pustyni, uprzednio zapiąwszy nam z wysiłkiem pasy, których wcześniej nigdy nie używaliśmy. Jechaliśmy, aż droga zaczęła się wznosić, i dalej, aż asfalt pod kołami samochodu zamienił się w pył. Wciąż jechaliśmy naprzód, babcia prowadziła samochód krętą drogą wyżej i wyżej ku wypłowiałym wzgórzom i zatrzymała się dopiero wtedy, gdy polna droga się skończyła, ustępując miejsca pieszemu szlakowi. Potem szliśmy. Po kilku minutach babcia się zasapała, usiadła więc na płaskim czerwonym kamieniu i wskazała na widoczną w oddali formację skalną z piaskowca, którą tworzyły wyszczerbione, pokruszone iglice, i kazała nam się na nią wspiąć. Znalazłszy się tam, mieliśmy szukać bryłek czarnej skały.

      – Nazywają się łzy Apaczów – powiedziała. Sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła mały czarny kamień – brudny, poszczerbiony, pokryty szarymi i białymi żyłkami niczym popękane szkło. – A tak wyglądają, jak się je trochę oczyści. – Z drugiej kieszeni wyjęła inny kamień, kruczoczarny i tak gładki, że wydawał się miękki.

      Richard odgadł, że to obsydian.

      – Są ze skały wulkanicznej – wyrecytował, jakby czytał z encyklopedii. – Ale ten nie. – Kopnął wyblakły kamień i pomachał w stronę formacji skalnej. – To skała osadowa.

      Richard miał talent do wygłaszania ciekawostek naukowych. Zazwyczaj nie przywiązywałam do nich wagi, ale dzisiaj zrobiły na mnie wrażenie, tak samo jak ten dziwny, spragniony wody teren. Przez godzinę chodziliśmy wkoło skały, następnie wróciliśmy do babci z koszulkami wypełnionymi СКАЧАТЬ