Uwolniona. Tara Westover
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Uwolniona - Tara Westover страница 7

Название: Uwolniona

Автор: Tara Westover

Издательство: PDW

Жанр: Биографии и Мемуары

Серия:

isbn: 9788380155237

isbn:

СКАЧАТЬ się dwudziestego siódmego, chociaż babcia wciąż była przekonana, że to był dwudziesty dziewiąty. I stan Idaho wydał opóźniony akt urodzenia. Pamiętam dzień, w którym przyszedł pocztą. Gdy otrzymałam pierwszy oficjalny dowód na to, że jestem osobą, poczułam się dziwnie, jakbym coś traciła – do tej pory nigdy nie przyszło mi do głowy, że taki dowód może być potrzebny.

      Dostałam mój akt urodzenia na długo przed Lukiem. Kiedy matka mówiła głosom po drugiej stronie słuchawki, że jej zdaniem urodziłam się któregoś dnia w ostatnim tygodniu września, słuchały w milczeniu. Ale kiedy mówiła im, że nie jest do końca pewna, czy Luke urodził się w maju czy w czerwcu, to w odpowiedzi na to głosy wyraźnie zaczynały brzęczeć.

      Tamtej jesieni, w wieku dziewięciu lat, pojechałam z matką do rodzącej kobiety. Od miesięcy o to prosiłam, przypominając, że Maria w moim wieku widziała poród już kilkanaście razy.

      – Nie jestem matką karmiącą – odpowiedziała. – Nie mam powodu, żeby cię zabierać. Poza tym ci się nie spodoba.

      W końcu matkę wynajęła kobieta, która miała kilkoro małych dzieci. Ustalono, że zajmę się nimi podczas porodu.

      Telefon zadzwonił w środku nocy. Mechaniczny dzwonek rozbrzmiewał w korytarzu, a ja wstrzymałam oddech w nadziei, że to nie pomyłka. Minutę później matka była przy moim łóżku.

      – Już czas – powiedziała i razem pobiegłyśmy do samochodu.

      Pokonując dziesięć mil, ćwiczyłyśmy z matką, co mam powiedzieć, jeśli stanie się najgorsze i przyjdą federalni. Pod żadnym pozorem nie mogłam im powiedzieć, że moja matka jest akuszerką. Jeśli spytają, dlaczego zatem tam jesteśmy, miałam milczeć. Matka nazywała to „sztuką trzymania buzi na kłódkę”.

      – Powtarzaj, że spałaś i nic nie widziałaś, nic nie wiesz i nie pamiętasz, dlaczego tu jesteśmy – powiedziała. – Nie dawaj im więcej sznura na stryczek dla mnie, bo już mają wystarczająco.

      Matka zamilkła. Prowadziła, a ja patrzyłam na nią. Jej twarz, oświetlona światłami deski rozdzielczej, na tle głębokiej czerni wiejskich dróg wydawała się upiornie blada. W rysach, zmarszczonym czole i zaciśniętych ustach wyryty był strach. Będąc sama, tylko ze mną, na bok odłożyła maskę, którą pokazywała innym ludziom. Znów była dawną sobą, delikatną, ciężko oddychającą.

      Usłyszałam cichy szept i uświadomiłam sobie, że to matka. Wymieniała listę rzeczy, które mogą się zdarzyć. Co jeśli coś pójdzie nie tak? Co jeśli były jakieś wcześniejsze choroby, o których jej nie powiedzieli, jakieś komplikacje? Albo jeśli to będzie coś zwykłego, banalny kryzys, a ona wpadnie w panikę, nie potrafi się opanować i nie zdoła na czas zatamować krwotoku? Będziemy na miejscu za kilka minut, wtedy w jej małych, drżących dłoniach znajdą się dwa życia. Aż do tej chwili nie rozumiałam, jak wielkie ryzyko na siebie brała.

      – W szpitalach też umierają ludzie – szepnęła, zaciskając palce na kierownicy, niczym zjawa. – Czasem Bóg wzywa ich do domu i nie da się nic zrobić. Ale jeśli to przydarzy się akuszerce… – odwróciła się i powiedziała prosto do mnie – wystarczy jeden błąd i będziesz mnie odwiedzać w więzieniu.

      Dojechałyśmy na miejsce i w matce zaszła przemiana. Wydała szereg rozkazów – ojcu, rodzącej i mnie. Niemal zapomniałam zrobić to, o co mnie prosiła, do tego stopnia nie mogłam oderwać od niej wzroku. Teraz wiem, że tamtej nocy widziałam ją po raz pierwszy, jej tajemną siłę.

      Wydawała krzykiem rozkazy, a my je bez słowa wykonywaliśmy. Dziecko urodziło się bez komplikacji. Bycie bliskim świadkiem tego wydarzenia w cyklu życia było naprawdę mityczne i romantyczne, ale matka miała rację, nie podobało mi się. Trwało długo i było wyczerpujące. Śmierdziało kroczem i potem.

      Nie poprosiłam, żeby zabrała mnie do następnego porodu. Matka wróciła do domu blada, trzęsła się. Głos jej drżał, gdy opowiadała mnie i mojej siostrze, co zaszło, jak puls nienarodzonego dziecka niebezpiecznie słabł, serce mu ledwie biło, jak zadzwoniła po karetkę, a potem stwierdziła, że nie ma czasu do stracenia, i zabrała rodzącą własnym samochodem. Jechała tak szybko, że zanim dotarła do szpitala, eskortowała ją policja. Na ostrym dyżurze próbowała przekazać lekarzom niezbędne informacje w taki sposób, żeby nie zdradzić zbyt dużo i by nie zaczęli podejrzewać, że jest niezarejestrowaną akuszerką.

      Wykonano pilnie cesarskie cięcie. Rodząca i dziecko przez kilka dni zostali w szpitalu, a gdy wrócili do domu, matka przestała się trząść. Wydawała się wręcz podekscytowana i zaczęła inaczej opowiadać o tych zdarzeniach, smakowała moment, gdy jej samochód zatrzymał policjant, zaskoczony, że na tylnym siedzeniu znajduje się jęcząca, ewidentnie rodząca kobieta.

      – Zrobiłam z siebie trzpiotkę – powiedziała do mnie i Audrey, podnosząc głos, który naraz zyskał pewność siebie. – Mężczyźni lubią myśleć, że ratują jakąś głupiutką kobietę, która władowała się w kłopoty. Musiałam tylko odsunąć się na bok i pozwolić, by to on odegrał rolę bohatera!

      Najniebezpieczniejszy dla matki moment nadszedł chwilę później, w szpitalu, kiedy kobietę odwieziono na noszach. Jakiś lekarz zatrzymał matkę i zapytał, co robiła z rodzącą. Uśmiechnęła się na to wspomnienie.

      – Zadałam mu najgłupsze pytanie, jakie byłam w stanie wymyślić. – Tu zaczęła mówić cienkim, kokieteryjnym głosikiem, zupełnie niepodobnym do swojego: – Och! Czy to była główka dziecka? Czy dzieci nie rodzą się stópkami do przodu?

      To przekonało lekarza, że matka raczej nie była akuszerką.

      W Wyoming nie było tak dobrych zielarek jak matka, dlatego kilka miesięcy po incydencie w szpitalu Judy wróciła do Buck’s Peak, by uzupełnić zapasy. Kobiety gawędziły w kuchni, Judy siedziała na stołku barowym, matka oparta o blat, z głową leniwie złożoną w dłoniach. Zabrałam listę ziół do składziku. Poszła za mną Maria, niosąc ze sobą innego niemowlaka. Zdejmowałam suszone liście i mętne płyny z półek, nie przestając opowiadać o wyczynach matki aż po historię o wydarzeniu w szpitalu. Maria miała własne opowieści o wyprowadzaniu w pole federalnych, ale gdy zaczęła jakąś opowiadać, przerwałam jej.

      – Judy jest dobrą akuszerką – powiedziałam, pusząc się z dumy. – Ale jeśli chodzi o lekarzy i gliny, to nikt tak dobrze nie udaje głupiej jak moja matka.

      Rozdział 3

      Kremowe buty

      Moja matka, Faye, była córką listonosza. Dorastała w mieście, w żółtym domu otoczonym płotem z białych drewnianych palików, wzdłuż którego rosły fioletowe irysy. Jej matka była krawcową, według niektórych najlepszą w całej dolinie, dlatego jako młoda kobieta Faye nosiła piękne, doskonale skrojone ubrania, od aksamitnych żakietów i poliestrowych spodni po wełniane spodnium i gabardynowe sukienki. Chodziła do kościoła, brała udział w aktywnościach szkolnych i wspólnotowych. Jej życiu towarzyszyła aura porządku, normalności i głębokiego poważania.

      Tę aurę poważania utkała misternie jej matka. Moja babka, LaRue, osiągnęła dorosłość w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku, w dekadzie СКАЧАТЬ