Название: Ostatni kojot
Автор: Michael Connelly
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Поэзия
isbn: 978-83-8110-956-7
isbn:
Zaparzył kawę i wyszedł z kubkiem na werandę. Potem wyciągnął skrzynkę z narzędziami i nowe drzwi do sypialni, które kupił w sklepie z wyposażeniem wnętrz. Kiedy był już gotowy do pracy, z kubkiem parującej czarnej kawy w ręku usiadł na podnóżku jednego z foteli.
Stare drzwi podczas trzęsienia ziemi rozleciały się przy zawiasach. Przed kilkoma dniami próbował wstawić nowe, ale okazały się za duże – nie pasowały do framugi.
Obliczył, że wystarczy spiłować nie więcej niż parę milimetrów, żeby zniwelować różnicę. Cienkie jak papier, pozwijane wióry spadały spod struga na podłogę. Od czasu do czasu robił przerwę, patrzył na efekt swojej pracy, gładząc dłonią obrabianą powierzchnię. Lubił takie zajęcie. Rzadko zdarzało się, żeby coś, czego się podjął w swoim życiu, dawało tak widoczne rezultaty.
Nie mógł się jednak skupić na tej czynności. Powróciła natrętna myśl, która nawiedziła go poprzedniego wieczoru. Liczą się wszyscy albo nikt. To właśnie powiedział Hinojos. Powiedział jej, że to zasada, którą się kieruje. Czy było tak naprawdę? Co znaczyły dla niego te słowa? Czy był to zwykły slogan, jak ten widniejący z tyłu koszulki, czy też maksyma, którą kierował się w swoim życiu?
Te pytania przeplatały się echami wczorajszej rozmowy z Edgarem.
Ustawił drzwi pionowo na drewnianym klocku i włożył na zawiasy. Parę stuknięć młotkiem wystarczyło, żeby utkwiły w nich wystarczająco mocno.
Wcześniej naoliwił zawiasy i teraz drzwi sypialni otwierały się niemal bezszelestnie. Jednak najważniejsze, że idealnie się domykały, były dobrze dopasowane do framugi. Kilka razy otworzył je i zamknął, zadowolony ze swego dzieła.
Radość trwała krótko, ponieważ zakończenie pracy oznaczało, że znów zacznie rozmyślać. Wyszedł na taras. Kiedy zaczął zmiatać wióry, powróciły tłumione myśli.
Hinojos kazała mu się czymś zająć. Teraz wiedział już, co to będzie. I natychmiast zdał sobie sprawę, że bez względu na to, jakimi zajęciami wypełni czas, było jeszcze coś, czego musiał się podjąć. Oparł miotłę o ścianę i wszedł do domu, żeby się przygotować.
4
Archiwum policji i siedziba oddziału lotniczego o nazwie Piper Tech znajdowały się w centrum miasta, na Ramirez Street, niedaleko Centrum Parkera.
Bosch, w garniturze i krawacie, przyjechał przed jedenastą. Wystawił przez okno kartę identyfikacyjną i strażnik machnięciem ręki pozwolił mu wjechać. Została mu tylko ta karta. Kiedy wysłano go tydzień temu na urlop, musiał oddać kartę wraz ze złotą odznaką i pistoletem, ale później zwrócono mu ją, by mógł wchodzić do poradni psychologicznej na sesje terapeutyczne z Carmen Hinojos.
Zaparkował samochód i podszedł do beżowego budynku, którego ściany kryły historię przemocy w mieście. Znajdowały się tu akta wszystkich spraw prowadzonych przez policję Los Angeles, zarówno wyjaśnionych, jak i niewyjaśnionych. Trafiały tutaj dokumenty, które nikogo już nie obchodziły.
Przy ladzie stała urzędniczka ubrana po cywilnemu i ładowała akta na wózek, którymi wywożono je w głąb labiryntu półek, by tam zostały zapomniane. Z tego jak na niego patrzyła, Bosch wywnioskował, że rzadko zdarza się, by ktoś fatygował się tu osobiście. Wszystko załatwiano telefonicznie bądź za pośrednictwem kurierów.
– Jeśli szuka pan protokołów z zebrań rady miejskiej, to proszę przejść do budynku A, po drugiej stronie parkingu. To ten z brązowym zwieńczeniem. Bosch wyjął swoją kartę identyfikacyjną.
– Nie, chodzi mi o akta jednej ze starszych spraw.
Włożył rękę do kieszeni marynarki. Kobieta podeszła do lady i pochyliła się nad jego kartą. Była drobną Murzynką z siwiejącymi włosami, na nosie miała okulary. Na wizytówce wpiętej w jej bluzkę widniało nazwisko: Geneva Beaupre.
– Z Hollywood – powiedziała. – Czemu po prostu nie poprosił pan, żeby je panu przysłali? Te akta tyle czasu tu leżały, mógł pan jeszcze trochę poczekać. W tych sprawach nie ma pośpiechu.
– Akurat byłem w centrum, w Centrum… W każdym razie chciałem je jak najszybciej przejrzeć.
– No cóż, ma pan ich numer?
Wyjął z kieszeni kartkę z zapisanym numerem 61-743. Urzędniczka pochyliła się nad nią. Po chwili gwałtownie podniosła głowę.
– Rok tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty pierwszy? Chce pan akta sprawy z roku… nie wiem, gdzie one leżą.
– Są gdzieś tutaj. Już je przeglądałem. Chyba wtedy pracował tu ktoś inny, ale akta były na pewno.
– No to poszukam. Zaczeka pan?
– Tak, zaczekam.
Ta odpowiedź najwidoczniej ją rozczarowała. Bosch uśmiechnął się do niej najmilej jak potrafił. Wzięła kartkę i zniknęła w labiryncie stert dokumentów.
Bosch przeszedł się po małej poczekalni, a potem ruszył na zewnątrz zapalić. Sam nie wiedział, czemu jest taki zdenerwowany. Nie mógł ustać w miejscu.
– Harry Bosch!
Odwrócił się na pięcie. Od strony hangaru helikopterów nadchodził jakiś mężczyzna. Wiedział, że skądś go zna, ale dopiero po chwili przypomniał sobie, że to kapitan Dan Washington, były szef wydziału patrolowego z Hollywood, który teraz dowodził oddziałem lotniczym. Wymienili serdeczny uścisk dłoni. Bosch miał nadzieję, że Washington nie wie o jego kłopotach w wydziale.
– Co słychać w Hollywood?
– Nic nowego, kapitanie.
– Wiesz, często żałuję, że już z wami nie pracuję.
– Nie ma czego żałować. A jak panu leci?
– Nie narzekam, ale czuję się raczej jak kierownik lotniska niż policjant. Dobre miejsce, żeby się przyczaić.
Bosch przypomniał sobie, że Washington miał jakiś zatarg z szefostwem wydziału i żeby jakoś przeżyć, przeniósł się tutaj. W policji było mnóstwo takich właśnie „cichych” miejsc pracy, które pozwalały się przyczaić i zaczekać na zmianę klimatu politycznego.
– A co ty tu robisz?
No i co teraz? Jeśli Washington wie, że go wysłano na urlop, to odpowiedź, że przyszedł po stare akta, będzie przyznaniem się do złamania przepisów. Z drugiej strony stanowisko zajmowane przez niego w oddziale lotniczym wskazywało, że nie był w najlepszych stosunkach z kierownictwem. Bosch postanowił zaryzykować.
– Chciałem zajrzeć do akt jednej ze starszych spraw. СКАЧАТЬ