Название: Ostatni kojot
Автор: Michael Connelly
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Поэзия
isbn: 978-83-8110-956-7
isbn:
Odniósł wrażenie, że mógłby jej zaufać, ale instynkt i doświadczenie podpowiadały mu, że nie powinien ufać nikomu. Ona wyraźnie zdawała sobie sprawę z dręczącego go problemu i czekała cierpliwie.
– Chce pani usłyszeć moją wersję wydarzeń?
– Tak.
– Zgoda, powiem pani, co się stało.
2
W drodze do domu Bosch palił papierosa. Wiedział jednak, że bardziej przydałby mu się drink na uspokojenie nerwów. Spojrzał na zegarek i uznał, że na wizytę w knajpie jest za wcześnie. Zapalił więc jeszcze jednego papierosa.
Wjechał na ulicę Woodrowa Wilsona, zaparkował wóz przy krawężniku i ruszył pieszo do swojego domu, oddalonego o pół przecznicy. Dobiegały skądś ciche dźwięki pianina, coś z klasyki. Nie wiedział, czy któryś z jego sąsiadów ma pianistę w rodzinie. Schylił się pod żółtą taśmą rozciągniętą przed domem i wszedł do środka przez drzwi garażu.
Postępował tak co dzień – zostawiał samochód nieco dalej, aby ukryć fakt, że nadal mieszka w swoim własnym domu, który został uznany za nienadający się do użytku i zakwalifikowany przez miejskiego inspektora do zburzenia. Jednak Bosch zignorował nakaz, przepiłował kłódkę na skrzynce z bezpiecznikami i mieszkał tu już od trzech miesięcy.
Jego mały, obłożony sekwoją dom wznosił się na stalowych podporach zakotwiczonych w skale osadowej utworzonej w mezozoiku i kenozoiku podczas formowania się gór Santa Monica. Gdy zatrzęsła się ziemia, stalowe podpory domu nawet nie drgnęły, jednak on sam przesunął się na nich o kilka centymetrów. I to wystarczyło. To niewielkie przesunięcie spowodowało wielkie szkody. Drewniany szkielet domu wygiął się, okna i framugi drzwi straciły regularne kształty. Szyby się potłukły, a drzwi frontowe zatrzasnęły na dobre, ściśnięte we framudze, która wraz z resztą budynku przechyliła się w kierunku północnym. Gdyby Bosch chciał je otworzyć, musiałby wypożyczyć policyjny wóz pancerny wyposażony w taran. Wyważył więc łomem drzwi do garażu – stanowiły teraz jedyne wejście do domu.
Bosch zapłacił firmie budowlanej pięć tysięcy dolarów za podniesienie domu i przesunięcie go z powrotem o te kilka centymetrów. Budowlańcy ustawili go na właściwym miejscu i przymocowali do podpór. Następnie Bosch sam zabrał się do reperacji ram okiennych i framug. Kiedy skończył szklić, powstawiał wewnątrz nowe drzwi. Wszystko robił według książek o stolarstwie i często się zdarzało, że dopiero po kilku próbach osiągał pożądany rezultat. Praca fizyczna okazała się jednak przyjemnością, swoistą terapią, wytchnieniem od pracy w Wydziale Zabójstw. Frontowych drzwi nie ruszył. Uznał, że tak już powinny zostać, jako hołd złożony potędze natury. A poza tym nie miał nic przeciwko wchodzeniu drzwiami bocznymi.
Jednak cały jego wysiłek nie uratował domu przed umieszczeniem na liśćie budynków przeznaczonych do wyburzenia. Gowdy, inspektor budowlany, którego rewir obejmował tę część wzgórz, nie zmienił swojej decyzji, mimo że Bosch włożył tak wielką pracę w remont. Rozpoczęła się więc zabawa w chowanego. Bosch wchodził i wychodził z domu potajemnie, niczym szpieg wślizgujący się do obcej ambasady.
Okna wychodzące na ulicę zasłonił czarnym brezentem, żeby na zewnątrz nie wydostawał się najmniejszy promyk światła mogący go zdradzić. I zawsze sprawdzał, czy nie nadchodzi Gowdy. Gowdy był jego nemezis.
Bosch wynajął też adwokata, aby odwołać się od decyzji inspektora.
Drzwi z garażu prowadziły bezpośrednio do kuchni. Bosch wszedł i otworzył wysłużoną lodówkę. Poczuł płynący z jej wnętrza odświeżający chłód. Pochylił się, wyjął puszkę coca-coli i przejrzał półki w poszukiwaniu czegoś, co mógłby zjeść na kolację. Dobrze wiedział, co jest w lodówce, ale i tak nie rezygnował. Jakby miał nadzieję, że nieoczekiwanie natknie się na zapomniany stek albo pierś kurczaka. Często zdarzało mu się tak zachowywać.
Wiedział, że to typowe dla samotnego mężczyzny.
Wyszedł na tylną werandę. Wypił colę i zjadł kanapkę przyrządzoną z chleba kupionego przed pięcioma dniami i plastrów mięsa z foliowych opakowań.
Żałował, że nie ma chipsów – wiedział, że wkrótce będzie głodny, bo jedna kanapka nie wystarczy.
Stanął przy poręczy. Z werandy rozciągał się widok na Hollywood Freeway, która o tej porze była niemal całkowicie zapchana samochodami – nic dziwnego, ludzie wracali z pracy do domu. Udało mu się wydostać z centrum tuż przed godziną szczytu. Będzie musiał pilnować, żeby sesje z psychologiem policyjnym nie trwały zbyt długo. Były wyznaczone na piętnastą trzydzieści w poniedziałki, środy i piątki. Zastanawiał się, czy Carmen Hinojos czasem przedłuża sesje, czy też realizuje swoją misję tylko w ustalonych godzinach?
Z werandy widział niemal całe pasmo autostrady, które prowadziło na północ – przecinało przełęcz Cahuenga i docierało do San Fernando Valley. Przypominał sobie, o czym rozmawiali w czasie sesji. W pewnej chwili zaczął obserwować punkt, w którym autostrada wyłaniała się z przełęczy. Nieświadomie wybierał dwa samochody, które jechały mniej więcej obok siebie, i śledził je aż do oddalonego o półtora kilometra punktu, w którym znikały z pola widzenia.
Obserwował wyścig, o którym nie mieli pojęcia sami kierowcy. Metą był zjazd na Lankershim Boulevard.
Po kilku minutach zdał sobie sprawę z tego, co robi, i natychmiast odwrócił się plecami do autostrady.
– O Jezu! – powiedział głośno.
Właśnie wtedy uznał, że zajęcie się pracą fizyczną nie wystarczy. Potrzebował czegoś jeszcze, czegoś, co pomogłoby mu przetrzymać dni dzielące go od powrotu do wydziału. Wszedł do domu i wyjął z lodówki butelkę piwa Henry’s. Gdy tylko ją otworzył, zadzwonił telefon. Usłyszał głos partnera, Jerry’ego Edgara. Ucieszył się, bo miał już dość ciszy.
– Harry, jak poszło w Chinatown?
Wszyscy policjanci skrycie odczuwali ten sam lęk – bali się, że któregoś dnia nie wytrzymają napięcia związanego z pracą i zostaną skierowani do Sekcji Nauk Behawioralnych, podlegającej wydziałowi poradni psychologicznej, której pełną nazwę rzadko wymawiano. Uczestniczenie w sesjach najczęściej określano mianem „pobytu w Chinatown”, ponieważ poradnia znajdowała się właśnie w tej dzielnicy, na Hill Street, kilka przecznic od Centrum Parkera. Gdy rozchodziła się wieść, że któryś z gliniarzy ma tam trafić, mawiano, że „przenoszą go na posterunek przy Hill Street”.
Sześciokondygnacyjny budynek banku, w którym mieściła się poradnia, nazywano „51-50”. Nie był to adres. W policyjnym kodzie radiowym liczby te oznaczały szaleńca. Takie nazewnictwo stanowiło część struktury ochronnej, za pomocą której policjanci bagatelizowali sytuację i dzięki temu opanowywali lęk.
– Świetnie – odparł Bosch z sarkazmem w głosie. – Wybierz się tam kiedyś. Polecam. Tak mi to dobrze zrobiło, że siedzę sobie i liczę samochody na autostradzie.
– No to przynajmniej masz zajęcie na dłużej.
СКАЧАТЬ