Название: Ostatni kojot
Автор: Michael Connelly
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Поэзия
isbn: 978-83-8110-956-7
isbn:
– Tak. Być może to najbardziej typowy przejaw natury autodestrukcyjnej.
– Przepraszam, ale czy jestem na urlopie dlatego, że palę? Czy o to w tym wszystkim chodzi?
– Wydaje mi się, że wie pan, o co tu chodzi.
Przypomniał sobie, że miał mówić jak najmniej, dlatego też się nie odezwał.
– No to kontynuujmy – powiedziała – jest pan na urlopie od… chyba od zeszłego wtorku, prawda?
– Zgadza się.
– I czym się pan w tym czasie zajmował?
– Głównie wypełnianiem formularzy Federalnej Agencji Zarządzania Kryzysowego.
– Federalnej Agencji Zarządzania Kryzysowego?
– Mój dom ma zostać wyburzony.
– Od trzęsienia ziemi upłynęły trzy miesiące. Dlaczego czekał pan z tym tak długo?
– Byłem zajęty. Pracowałem.
– Rozumiem. Był pan ubezpieczony?
– Niech pani nie mówi „rozumiem”, bo to nieprawda. Pani nie jest w stanie spojrzeć na świat tak jak ja. Odpowiedź brzmi: nie, nie byłem ubezpieczony. Jak prawie wszyscy, próbowałem uciec od rzeczywistości. Tak to nazywacie, prawda? Założę się, że pani była ubezpieczona.
– Tak, byłam. Czy pański dom bardzo ucierpiał?
– Zależy, kogo pani zapyta. Inspektorzy z urzędu miasta twierdzą, że jest całkowicie zniszczony, i nie pozwalają mi nawet do niego wejść. Ja uważam, że wystarczy mały remont i wszystko będzie w porządku. W sklepie żelaznym już pamiętają moje nazwisko. Wynająłem ludzi do pracy. Niedługo skończę remont i złożę wniosek o odwołanie nakazu wyburzenia. Mam adwokata.
– Nadal pan tam mieszka?
Kiwnął głową.
– A to już jest typowa ucieczka od rzeczywistości, detektywie Bosch. Sądzę, że nie powinien pan tego robić.
– A ja sądzę, że to, co robię po pracy, jest moją sprawą i nie powinno pani obchodzić.
Uniosła ręce w pojednawczym geście.
– No, może nie jest to postępowanie, które aprobuję, ale dobrze, że czymś się pan zajął. Co prawda wolałabym, żeby był to jakiś sport, hobby, turystyka, ale uważam, że trzeba ciągle coś robić, by nie myśleć o tym incydencie.
Uśmiechnął się ironicznie.
– O co chodzi?
– Sam nie wiem. Wszyscy mówią na to „incydent”. Przypomina mi się, jak wojnę w Wietnamie nazywano „konfliktem”.
– No to jak nazwałby pan to, co się stało?
– Nie wiem. Jednak incydent… to brzmi jakoś… antyseptycznie. Pani doktor, wróćmy do tego, co mówiła pani wcześniej. Nie chcę wyjeżdżać. Pracuję w Wydziale Zabójstw. To jest moje zajęcie. I chciałbym do niego wrócić. Mogę zrobić jeszcze coś dobrego dla ludzi.
– O ile szefostwo wyrazi zgodę.
– O ile pani wyrazi zgodę. Przecież to zależy od pani.
– Być może. Mówi pan o swojej pracy, jakby to była jakaś misja.
– Bo właściwie tak jest. Jak poszukiwanie Świętego Graala.
W jego głosie zabrzmiał sarkazm. Była to dopiero pierwsza sesja, a rozmowa z nią już stawała się niestrawna.
– Tak pan uważa? Jest pan przekonany, że pańską misją życiową jest ściganie morderców, wsadzanie za kratki złych ludzi?
Wzruszył ramionami. Wstał, podszedł do okna i spojrzał w dół na Hill Street.
Na chodnikach jak zawsze kłębił się tłum przechodniów. Zauważył kilka białych kobiet, które wyróżniały się w morzu azjatyckich twarzy niczym rodzynki w cieście. Minęły sklep mięsny prowadzony przez chińskiego rzeźnika. W oknie wystawowym Bosch dostrzegł wiszące rzędem wędzone kaczki.
Nieco dalej zobaczył estakadę Hollywood Freeway, ciemne okna starego więzienia, a za nim budynek sądu karnego. Po lewej stronie wyrastała wieża ratusza, której wyższe piętra spowijał czarny brezent. Wyglądało to jak oznaka żałoby, ale Bosch wiedział, że brezent ma zapobiec spadaniu gruzu na ulicę podczas usuwania zniszczeń spowodowanych przez trzęsienie ziemi. Za ratuszem stał Szklany Dom. Inaczej mówiąc, Centrum Parkera – komenda główna policji.
– Proszę mi powiedzieć, jaką misję pan spełnia – usłyszał za sobą cichy głos Hinojos. – Chciałabym usłyszeć, jak pan ją opisze własnymi słowami.
Usiadł. Próbował wymyślić odpowiednie wyjaśnienie, ale w końcu potrząsnął głową.
– Nie potrafię.
– Chciałabym, żeby pan się nad tym zastanowił. Nad pańską misją. O co w niej tak naprawdę chodzi? Proszę o tym pomyśleć.
– A jaką pani spełnia misję?
– To nie ma żadnego związku z naszymi spotkaniami.
– Jak to nie? Oczywiście, że ma.
– Detektywie Bosch, to jedyne osobiste pytanie, na które udzielę odpowiedzi. Tematem tych rozmów ma być pan, nie ja. Wierzę, że moją misją jest niesienie pomocy ludziom pracującym w tym wydziale. To robię bezpośrednio. Natomiast pośrednio w ten sposób pomagam również społeczności, mieszkańcom tego miasta. Im lepsi policjanci patrolujący ulice, tym lepsi jesteśmy my wszyscy. Czujemy się bezpieczniej. Wystarczy?
– W porządku. Chce pani, żebym przemyślenia na temat mojej misji ujął w paru zdaniach i nauczył się ich na pamięć, tak żeby brzmiało to jak hasło z encyklopedii?
– Panie… Detektywie Bosch, jeśli przez cały czas zamierza pan dowcipkować i prowokować mnie do kłótni, do niczego to nie doprowadzi, co oznacza, że w najbliższym czasie nie będzie pan miał szans na powrót do pracy. Czy o to właśnie panu chodzi?
Uniósł ręce, jakby chciał pokazać, że się poddaje. Zajrzała do żółtego notesu leżącego na biurku. Dzięki temu, że nie patrzyła na niego, mógł się jej dokładniej przyjrzeć. Carmen Hinojos miała drobne brązowe dłonie, które trzymała przed sobą, na blacie biurka. Żadnego pierścionka ani obrączki. W prawej ręce elegancki długopis. Bosch zawsze uważał, że takimi drogimi długopisami posługują się ludzie przesadnie troszczący się o swój wygląd. W jej wypadku chyba tak nie było. Miała ciemnobrązowe włosy związane z tyłu i okulary w cienkich rogowych oprawkach. W dzieciństwie powinna była nosić aparat ortodontyczny, ale najwyraźniej o to nie zadbała. Podniosła głowę znad notatnika i ich spojrzenia się spotkały.
СКАЧАТЬ