Szóste dziecko. J.D. Barker
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Szóste dziecko - J.D. Barker страница 18

Название: Szóste dziecko

Автор: J.D. Barker

Издательство: PDW

Жанр: Триллеры

Серия:

isbn: 9788381435529

isbn:

СКАЧАТЬ podjechał jak najbliżej krawężnika i zaparkował chevroleta pół przecznicy od adresu, który dostał od Bishopa: McCormick 423, we wschodniej części miasta. Przesunął dźwignię zmiany biegów w tryb parkowania i rozejrzał się wokół. Nie było na co patrzeć. Większość mieszkańców Chicago spisała tę okolicę na straty jeszcze w latach dziewięćdziesiątych. Kiedy gangi na dobre się tu zadomowiły, firmy zaczęły się powoli zwijać, aż zostało tylko parę lombardów, poręczyciele kaucji oraz sklep z artykułami codziennego użytku, do którego nie wpuszczano klientów. Od strony ulicy zamontowano w nim okno z grubą na pięć centymetrów kuloodporną szybą. Zamówienie składało się przez domofon, właściciel przynosił towary. Dopiero po uiszczeniu opłaty zakupy były podawane za pośrednictwem dużej metalowej szuflady. Przez ostatnie lata, w miarę jak okolica coraz bardziej podupadała, lokalni mieszkańcy (z gangsterami włącznie) zawarli niepisaną umowę, żeby chronić sklepik – i przez dwadzieścia trzy lata działalności jeszcze nikt na niego nie napadł. To jednak nie oznaczało, że właściciel otworzyłby drzwi. Nikomu. Nawet gliniarzowi.

      To wprawiło Nasha w pewną konsternację, bo sklep mieścił się właśnie pod adresem wskazanym przez Bishopa. W środku świeciło się światło – sklep otwierał się pewnie o dziewiątej – ale nikt nie stał na ulicy, Nash nie widział też żadnego ruchu za grubą szybą.

      Sięgnął do schowka i nacisnął guzik zwalniający blokadę. Na podłogę wysypał się stos kaset ośmiościeżkowych.

      – Szlag.

      Miał to naprawić. W głębi schowka, przymocowaną mocnymi śrubami, trzymał skórzaną kaburę z rewolwerem krótkolufowym, kaliber trzydzieści osiem. Wyjął go, sprawdził bębenek, po czym wcisnął broń za pasek na lędźwiach. Miał też przepisową berettę w kaburze z szelkami oraz kel-tec P-3AT przy kostce. Nie miał pojęcia, co przyniosą najbliższe minuty, ale jeśli miałby na tylnym siedzeniu miecz samurajski, to pewnie też by go złapał. Pod grubą kurtką puchową miał kamizelkę kuloodporną. Nałożył ją jeszcze w budynku FBI – nie chciał, żeby ktoś tutaj to zobaczył.

      Położył na desce rozdzielczej plakietkę POLICJA, ale po chwili zastanowienia zrzucił ją na podłogę, gdzie walały się kasety. W takim miejscu raczej nierozsądnie byłoby chwalić się przynależnością do psiarni. Zresztą już i tak pewnie ktoś rozpoznał w nim gliniarza. Nadal nie widział żywej duszy, ale czuł na sobie czyjeś oczy – obserwowano go z góry, z drugiego końca ulicy, zza pleców. Był pewny, że ktoś mu się przygląda. Miało się dopiero okazać, czy te ciekawskie oczy należą do Bishopa, czy do lokalnego opryszka pilnującego swoich interesów albo interesów swoich wspólników.

      Nash wziął głęboki oddech, wyłączył silnik i wygramolił się na oblodzony, spękany chodnik. Zatrzasnął drzwi, ale nie zawracał sobie głowy zamykaniem. Zamek w drzwiach po stronie pasażera i tak nie działał, a w takiej okolicy lepiej zapewnić łatwy dostęp do wnętrza. W przeciwnym razie może się to skończyć szukaniem szyby do wstawienia.

      O ile dzięki pługom jezdnie były w miarę odśnieżone, o tyle z chodnikami sprawy miały się zupełnie inaczej. Zwały czarnego śniegu miejscami piętrzyły się do metra wysokości. Pod niektórymi z opustoszałych witryn zaspy były jeszcze wyższe. Nikt nie posypał chodnika solą, więc Nash ostrożnie brnął przed siebie, omijając oblodzone płyty, a wiatr wył wokół niego głucho.

      Kiedy dotarł do okna sklepu – zauważył mimochodem, że na budynku nie wisi żaden szyld z nazwą lokalu – zapukał w szybę, przycisnął twarz mocno do okna i zajrzał do środka. Zauważył jakiegoś człowieka, przypuszczalnie właściciela, który siedział na rozkładanym krzesełku turystycznym na lewo od okna i czytał „Chicago Examinera”. Spojrzał na Nasha, po czym wrócił do lektury brukowca.

      – Co jest, kurwa? – warknął Nash i znowu zapukał.

      Właściciel tym razem nawet nie podniósł wzroku, tylko wcisnął guzik przy stojącym obok mikrofonie.

      – Jak chce coś kupić, to niech dzwoni domofonem. – Wrócił do gazety, przewrócił stronę.

      Nash odruchowo chciał coś odpowiedzieć, ale dotarło do niego, że nie ma to sensu. Obmacał futrynę okna, aż znalazł przycisk domofonu i aluminiowy głośnik po lewej stronie. Wcisnął guzik palcem obleczonym rękawiczką i powiedział:

      – Chcę…

      Urwał, bo nie wiedział, co właściwie ma powiedzieć.

      „Chcę się widzieć z Ansonem Bishopem”.

      „Jest Anson?”

      „Proszę pana, czy Anson może się ze mną pobawić na dworze?”

      Mężczyzna jednak najwyraźniej świetnie wiedział, co on tam robi, więc Nash nie musiał kończyć. Wysunęła się metalowa szuflada pod oknem – spoczywała w niej latarka i dwie baterie D.

      – Powiedział, że możesz zostawić sobie broń, ale przyda ci się światło.

      Nash sięgnął do szuflady, wyjął masywną latarkę i niezgrabnie odkręcił końcówkę, żeby włożyć do środka baterie, po czym z powrotem ją zamknął. To nie była latarka ledowa, tylko starszy model, z tradycyjną żarówką. Świeciła jednak jasno.

      – Sześć pięćdziesiąt osiem – oznajmił sprzedawca.

      – Słucham?

      – Za latarkę i baterie. Sześć pięćdziesiąt osiem.

      – Gdzie jest Bishop?

      Mężczyzna potrząsnął szufladą.

      – Sześć pięćdziesiąt osiem.

      Nash pogrzebał w kieszeni, wyciągnął dziesięć dolarów i włożył do szuflady.

      Właściciel sklepu przeciągnął ją z powrotem na swoją stronę, wyjął banknot i schował go do kieszeni, po czym znów rozsiadł się na krześle z gazetą.

      – A reszta?

      – Opłata klimatyczna – odparł tamten, nie zaszczycając go wzrokiem.

      Nash nie miał nastroju na kłótnie. Za zimno było na dworze.

      – Proszę mi tylko powiedzieć, gdzie mam szukać Bishopa.

      Właściciel westchnął, opuścił gazetę i wyciągnął kościsty palec.

      – Pod czterysta dwadzieścia sześć, naprzeciwko. Jakby ty nie był sam, miałem powiedzieć czterysta trzydzieści.

      – Jestem sam.

      – No to czterysta dwadzieścia sześć. Co ty, głupi jaki? Widzę przecież, że sam. A tera won. Psiarnia szkodzi interesom.

      Tym razem właściciel potraktował gazetę jako tarczę osłaniającą go przed wzrokiem Nasha. Nieprzenikniona ściana drukowanego chłamu.

      Nash się odwrócił, prawie poślizgnął na oblodzonym chodniku, ale zdołał utrzymać równowagę, opierając się wolną ręką o mur. Numer czterysta dwadzieścia sześć po drugiej stronie СКАЧАТЬ