Szóste dziecko. J.D. Barker
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Szóste dziecko - J.D. Barker страница 14

Название: Szóste dziecko

Автор: J.D. Barker

Издательство: PDW

Жанр: Триллеры

Серия:

isbn: 9788381435529

isbn:

СКАЧАТЬ style="font-size:15px;">      – A coś mówiłeś? – zdziwił się Poole. – Nie słuchałem.

      – Oho, ciebie też trzymają się żarty?

      – Tylko ten jeden. – Poole wstał i telefonem sfotografował tablice. – Za pół godziny jest odprawa przy Roosevelt. Burmistrz na pewno by chciał, żebyś się tam stawił.

      Nash nie miał pewności, czy ostatnie zdanie też było żartem.

      11

Dzień piąty, 8.36

      Porter był zbyt podniecony, żeby spać. Wypuścili go z sali przesłuchań tylko do łazienki i źródełka z wodą pitną w holu. Kiedy funkcjonariusz w mundurze go wyprowadził, zgromadzeni w korytarzu ucichli. Detektywi, których znał od lat, personel etatowy, wszyscy stali i patrzyli bez słowa. Zwalczył chęć, żeby wyrzucić ręce w powietrze i wrzasnąć „Buuu!” – może to by ich sprowokowało. Gdy wrócił do sali przesłuchań, zostawiono go tam samego. Spodziewał się, że postawią mu zarzuty – od pomocy w ucieczce z więzienia po morderstwo w hotelu Guyon – ale nie. Przynajmniej na razie. Cóż, nie ma pośpiechu, pomyślał. Wiedział, że go nie wypuszczą. Zamknął oczy, próbował odpocząć, ale w głowie słyszał ogłuszający krzyk – wszystkie fakty związane ze sprawą wrzeszczały jednocześnie, sto różnych głosów prowadziło ożywioną debatę.

      Kiedy ktoś zapukał do drzwi, Porter gwałtownie otworzył oczy i zdał sobie sprawę, że minęły dwie godziny.

      Nie wiedział, po co w ogóle bawili się w pukanie, przecież i tak nie mógł otworzyć. Wcześniej przez ponad godzinę walczył z pokusą przekręcenia gałki, w końcu się poddał, ale potwierdził tylko swoje obawy – zamknięte na klucz. Na dźwięk stukania podniósł więc tylko wzrok i czekał. Usłyszał brzęk otwieranego zamka i po chwili drzwi się otworzyły. Do pokoju weszła dwudziestokilkulatka z identyfikatorem FBI i wejściówką dla odwiedzających komendę policji. Postawiła na stole białe pudło na dokumenty.

      – To od agenta Poole’a.

      Chwilę później już jej nie było. Zamknęła za sobą drzwi i przekręciła klucz.

      W pokoju znów panowała cisza, jeśli nie liczyć szumu klimatyzatora.

      Porter gapił się na pudło. Wiedział, co znajdzie w środku. Praktycznie czuł te cholerne zeszyty przez cienki karton, czekały na niego niczym żywe stworzenie, które na chwilę się przyczaiło. Położył rękę na pokrywie i mógłby przysiąc, że jest ciepła.

      Pot spłynął mu z czoła po policzku. Czuł, że kapie mu na ramię, ale nawet nie próbował wycierać twarzy.

      – Będę potrzebował czegoś do pisania – powiedział, nie podnosząc głowy. Wiedział, że ktoś obserwuje go zza lustra weneckiego. Pewnie nawet kilkoro ktosiów. – I może też kawy.

      Jakąś minutę później wszystko mu przynieśli – tablicę, marker, kubek i dzbanek kawy pokryty ciemnobrązowym osadem, z rączką sklejoną taśmą.

      Dopiero kiedy został znowu sam, otworzył pudło, wyjął po kolei wszystkie zeszyty i rozłożył je na stole. Były ponumerowane, cyfry umieszczono w prawym górnym rogu każdej okładki – od jednego do jedenastu – dobrze mu już znanym charakterem pisma.

      Porter nalał sobie czarnej kawy i usiadł na krześle z pierwszym zeszytem. Wydawało mu się, że jedno z ktosiów po drugiej stronie lustra nachyla się nieco bliżej. Odparł pokusę, żeby czytać na głos.

      12

      Dom Pani Finicky dla Krnąbrnych Dzieci odzywał się nocą. Trzask starych, artretycznych kości i stawów żył w ścianach, podłodze i suficie. Dom dyszał, próbując nabrać powietrza – cichy świst i chrapliwy wydech zawsze zdawał się rodzić na dolnych piętrach i wychodzić gdzieś górą. Pomieszczenia w tym budynku były jak zmęczone płuca, upstrzone guzami nowotworowymi i zbliznowaceniami, wykorzystane i porzucone przez tych, którzy niegdyś nazywali to miejsce domem.

      Dom.

      To słowo zdawało mi się zabawne, bo jeszcze rok wcześniej mógłbym powiedzieć, co dla mnie znaczy. Bez wahania, bez cienia wątpliwości, rozumiałem, co to dom, i potrafiłem pokazać go na mapie, podać najlepszą drogę do niego. Wtedy było to jedno miejsce, jedyne, jakie pamiętałem czy kiedykolwiek znałem. Dom oznaczał dla mnie miły, ciepły koc. Mokry piach pod stopami, kiedy szedłem boso ścieżką do jeziora. Dom to był śmiech matki i uśmiech ojca, i uprzejme machanie uroczej pani Carter, kiedy przecinałem jej ogródek, licząc na to, że poczuję zapach jej perfum albo dostrzegę kształty ciała, kiedy słońce podświetlało od tyłu jej żółtą sukienkę w kwiaty.

      Kiedy zamykałem oczy, mogłem tam wrócić, więc to robiłem – często tam wracałem. Z upływem czasu przy każdym powrocie coś się zmieniało. Z początku różnice były subtelne – pusty sznurek na pranie, już nieobciążony mokrą, łopoczącą na wietrze bielizną pościelową. Lodówka, niegdyś dobrze zaopatrzona, teraz z do połowy pustą butelką skwaśniałego mleka. Pokoje, dawniej ciepłe i przytulne, teraz chłodne w mroźnym jesiennym powietrzu, pokryte warstewką kurzu. Coraz trudniej było mi znaleźć to miejsce, mój dom, jakby znajdowało się w pudle w mojej głowie, ustawionym pod najdalszą ścianą, a codziennie pojawiały się nowe pudła, dokładane z przodu, i powoli zagrzebywały tamto pierwsze pudło.

      Dziś po przebudzeniu myślałem o mojej kotce, całkiem samej na brzegu jeziora, pozbawionej opieki.

      Zastanawiałem się, czy jeszcze kiedyś zobaczę swój dom.

      Potem przypomniałem sobie ostatni raz, kiedy go widziałem – pożar, tamtych mężczyzn – i zacząłem się zastanawiać, czy cokolwiek po nim zostało.

      Paul zachrapał.

      Pan Paul Upchurch, rysownik światów, twórca Dziwnych przypadków Maybelle Markel, zamieszkujący górne piętro łóżka w naszym wspólnym pokoju, chrapał każdej nocy bez wyjątku, charcząc jak kiepsko konserwowany agregat prądotwórczy. Ponieważ spał na górze, tuż pod sufitem, każdy mokry oddech niósł się jeszcze głośniejszym echem. Do tego stopnia, że czasami sam się budził i nie miał pojęcia dlaczego. Mruczał coś niewyraźnie pod nosem i znowu odpływał, a po mniej więcej godzinie historia się powtarzała.

      Ja nie miałem tyle szczęścia.

      Nie wiedzieć czemu, kiedy budziły mnie jego zaburzenia oddychania, całkiem mijała mi senność. Leżałem w łóżku, gapiąc się na spód materaca Paula, skąpany w bladym czerwonym świetle elektronicznego budzika stojącego na drugim końcu pokoju. Zdawało się to zdarzać zawsze dokładnie dwie minuty po czwartej.

      Dziś też była taka noc, a kiedy zamknąłem oczy, wszystkie inne doznania się potęgowały. Próbowałem wyłączyć zmysły i nasłuchiwać tylko jej.

      Jeszcze nie miałem okazji poznać Libby McInley, dziewczyny z pokoju naprzeciwko, ale zdawało mi się, że w jakimś sensie już ją znam, a z każdym dniem czułem, jakby coś coraz mocniej mnie do niej ciągnęło. СКАЧАТЬ