Dom sekretów. Natalia Bieniek
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Dom sekretów - Natalia Bieniek страница 13

Название: Dom sekretów

Автор: Natalia Bieniek

Издательство: PDW

Жанр: Современная зарубежная литература

Серия:

isbn: 9788380972650

isbn:

СКАЧАТЬ na zadowoloną. Oczy jej pojaśniały, widać w nich było niekłamaną satysfakcję.

      – Cieszę się, że ci się podoba – odrzekła nieco zagadkowym tonem.

      Znów jakaś tajemnica, pomyślała Dorota.

      – Czy to prawdziwa historia? – rzuciła bez zastanowienia.

      Od razu dostrzegła, że popełniła nietakt. Sabina zrobiła obrażoną minę, która sugerowała, że to pytanie było wysoce nie na miejscu.

      – Tak, wiem, miałam o nic nie pytać – wycofała się szybko.

      Staruszka westchnęła i postukała palcami w szklankę. Wyszło coś na kształt rytmu starej żołnierskiej piosenki.

      – Dobrze. Żadnych więcej pytań. – Dorota uniosła dłonie pojednawczym gestem. – Może jeszcze jedno, ostatnie. Czym pani się zajmowała w życiu, pani Sabino?

      To chyba nie tajemnica.

      – Wieloma rzeczami, dziecko. Ale głównie to byłam nauczycielką.

      – Ach, tak.

      To wiele wyjaśnia. Niewykształcona kobieta nie potrafiłaby tak opowiadać.

      – Okej. O nic więcej nie zapytam, obiecuję – zapewniła ją Dorota. – Mam nadzieję, że usłyszę dalszy ciąg tej historii…

      Sabina skinęła powoli głową, upiła duży łyk wody i kontynuowała opowieść.

      Dorota pomyślała, że dzisiejszej nocy jej pusty dotąd Word zapełnią tysiące słów, liter i znaków. Miała nadzieję, że policjanci pozwolą im wrócić do mieszkania, gdzie pozostał laptop i dotychczasowe notatki. To trzeba jak najszybciej zapisać, emocjonowała się w duchu. Dopóki jeszcze pamięta rytm i melodię słów. Zaczęła się niecierpliwić.

      Nagle przyszło jej do głowy, że może by tak dyskretnie włączyć nagrywanie w telefonie komórkowym. Potem przeniesie opowieść Sabiny w oryginalnej formie do komputera. Ta historia nie może odejść w niepamięć. A może nawet uda się na jej podstawie napisać wciągającą powieść.

KIEDYŚ

      Czyż nie jest ironią losu, że ojciec Róży, emerytowany wojskowy i zapalony myśliwy, zginął jak pospolity cywil, we własnym mieszkaniu, siedząc sobie spokojnie w fotelu przy kominku?

      Druga ironia owej sytuacji polegała na tym, że pułkownika miało wtedy nie być w domu. Zapowiedział rodzinie, że wybiera się na kanastę do majora Z. Nigdzie jednak nie poszedł. Chciał się przekonać, co w czasie jego rzekomej nieobecności będzie porabiać Anna Wilhelmina. Miał zamiar sprawdzić, czy prawdą jest to, o czym zaczynają szeptać podczas partii kart, że w mieszkaniu pułkownika odbywa się sekretna mobilizacja pozostałych w mieście mężczyzn w wieku od osiemnastu do czterdziestu lat. Mobilizację organizuje pani pułkownikowa, na swoje potrzeby i wedle swojego gustu. Pułkownik zaczynał mieć dość tego, co mówiono o jego żonie. Na wiele rzeczy mógł przymknąć oko, ale burdelu we własnym domu nie zamierzał tolerować.

      Zatem w chwili, gdy wybuchł pożar, pułkownik siedział w swoim fotelu w salonie, pod jelenim porożem, paląc fajkę i czytając najnowszą gazetę.

      Ogień strawił secesyjne meble, młodopolskie obrazy, futra i drogie suknie. Książki rozsypały się w proch. Zeszyty szkolne Róży przeszły do historii. Białe dziewczęce fartuszki paliły się ogniem powolnym, spokojnym, dystyngowanym. Balowe suknie Anny Wilhelminy jaśniały blaskiem jak pochodnie, nagle rozpalone, w ułamkach sekundy zmieniały się w czarny proch. Ogień pochłonął dziewczęcy świat Róży, strawił jej marzenia i raz na zawsze pozbawił ją namiastki bezpieczeństwa zamkniętego w grubych, zimnych murach rodzinnego domu.

      Dziewczynka zobaczyła ogień, kiedy wraz z matką wybierały kapelusz na popołudniową herbatkę u pani B. Matka stała na stanowisku, że Róża posiada dostatecznie dużo kapeluszy jak na swój wiek (słownie: dwie sztuki – jeden letni, drugi zimowy). Róża zaś uważała, iż matka posiada ich co najmniej o jakiś tuzin za wiele (trudno byłoby je policzyć tak szybko).

      Wybierały zatem kapelusz dla matki, gdyż decyzja w kwestii nakrycia głowy dla córki okazała się banalnie prosta. (Zimowy, a jakże, zimowy kapelusz, chociaż ładniejsze kolory miał ten letni). Wydawało się, że wybór kapelusza dla matki dobiegł końca, na głowie Anny Wilhelminy spoczęła bowiem pokaźna konstrukcja w kolorze granatowym, ozdobiona pawimi piórami. Anna Wilhelmina zdążyła nawet rzucić niedbałe spojrzenie na swoje odbicie w lustrze w przedpokoju, a Róża wygłosiła oczekiwany przez nią komentarz: „W tym ci bardzo do twarzy, mamo”.

      Wtedy dał się słyszeć huk. Eksplodowała nafta w kuchni. Lustro w holu pękło w drobny mak. Wielki kapelusz być może uratował Annie Wilhelminie twarz. W dosłownym sensie. Gdyby nie on, ostre odłamki mogłyby się wbić w jej skórę i poharatać to piękne lico. Anna Wilhelmina nie straciła jednak twarzy. Co więcej – nie straciła też rozsądku. Natychmiast wypchnęła córkę za drzwi. To było pierwsze, co zrobiła. „Uciekaj jak najdalej!” – krzyknęła.

      Zaraz potem zawalił się strop. Nie dało się już przejść w głąb mieszkania. Może i dobrze, bo dzięki temu Annie Wilhelminie został oszczędzony widok ciała jej męża. Nie spodziewała się go w salonie. Zupełnie nieświadoma obecności małżonka w domu, instynktownie pomyślała coś w rodzaju: Dobrze, że ten stary zbereźnik gra teraz w kanastę.

      Miała może pół minuty, by zabrać z mieszkania najcenniejsze rzeczy. Z sekretnej skrytki w ścianie w przedpokoju wydobyła skrzyneczkę z kosztownościami. Pochwaliła w myślach samą siebie, że właśnie tam ukryła swój skarb. Pod ręką.

      Następnie wybiegła z domu, dziękując Opatrzności, że wszystko, co najważniejsze, cało i bezpiecznie wyszło z pożaru.

*

      Tymczasem Róża doznała dziwnego uczucia. Przez ten ułamek sekundy, krótszy niż uderzenie ludzkiego serca, poczuła jakby ukłucia miliona drobnych igiełek w całym ciele. Zimne spiczaste ostrza przeszyły ją od stóp do głów. Wydało jej się, że wieje w jej stronę silny wiatr, niczym tornado, które wciąga ją i wsysa. Spojrzała na swoje dłonie. Były nietknięte. Dotknęła twarzy. Jej skóra okazała się gładka i zimna jak bryła lodu. Jakaś inna niż dotychczas. Bez zarysowania czy też najdrobniejszej skazy.

      Ostrożnie wzięła głęboki oddech. Miała wrażenie, że ściany, drzwi, chodnik, drzewa i budynki gotowe są runąć przy najdrobniejszym podmuchu. Że wystarczy mocniejszy oddech, a wszystko wokół zawali się niczym źle ustawiona teatralna dekoracja. Ogarnięci paniką przechodnie biegali w prawo i lewo bez ładu i składu, na oślep, jak kurczaki w kojcu czekające na rzeź.

      Róża stała nieruchomo na ulicy przed domem, czy raczej tam, gdzie przed chwilą był jej dom. W rękach ściskała letni kapelusik w kwiatowy wzór, ten drugi, który nie pasował ani do pogody, ani do okoliczności. Grzeczna panienka w wyblakłym paltociku, spod którego wystawał marynarski kołnierzyk sukienki, do tego grube pończochy i czarne ciężkie buty – niczym na fotografii w sepii. Albo na starej pocztówce. Później ludzie obejrzą fotografię na wystawie i niejeden się zastanowi, kim była ta drobna osóbka potrącana przez uciekające w popłochu postacie. Wokół panika, biegający strażacy, konie stające dęba. A ta dziewczynka patrzy wprost СКАЧАТЬ