Название: Sybirpunk – tom 2
Автор: Michał Gołkowski
Издательство: PDW
Жанр: Историческая фантастика
isbn: 9788379645879
isbn:
– No, ja myślę...
Jej oczy błysnęły, a mnie aż znów ścisnęło, ale tym razem zupełnie innego gatunku odczuciem.
Wsiąkałem w nią, no co ja poradzę? A najzabawniejsze było to, że chyba z wzajemnością. Nie wiem, co tak urocza, inteligentna, oczytana i wykształcona istota mogła widzieć w takim wraku jak ja... Poza bliznami i ciężarem doświadczeń, rzecz jasna.
– Jak tam ten twój eksperyment? – Zdecydowałem się na bezpieczny wariant rozmowy, który zawsze działał. Ożywiła się od razu, nachyliła do kamerki.
– Super! Słuchaj, to jest niesamowite, wiesz? Okazuje się, że tam masz tak minimalne wahnięcia, że aparatura prawie tego nie rejestruje, ale wpływa to na przebieg dalszej reakcji! I dlatego mieliśmy taką rozpiętość na wynikach! Jak teraz to uregulujemy, to można będzie przejść dalej... A wiesz, co to znaczy?
– Nie mam pojęcia – przyznałem zgodnie z prawdą, uśmiechając się szeroko.
– To znaczy, że uzyskamy wystarczającą bazę do dalszej pracy badawczej! I to znaczy, że ja, nikt inny, tylko ja, będę mogła powiedzieć: tak, to ja to zrobiłam!
Czasami można było odnieść wrażenie, że dziewczyna pracuje w tym laboratorium sama, zupełnie bez pomocy ani asysty. Bawiło mnie to niepomiernie, ją zresztą też.
– I co robisz teraz?
– Nooo teraz... teraz to muszę przejrzeć wirówki, a potem...
– Będę u was za pół godziny, zabieram cię na kolację.
– Saszka! – Chyba tupnęła nogą. – Nie, nie wolno ci! Jutro mamy dla siebie wieczór i ile tylko chcemy potem, ale dziś to ja mam pracę!
– Trudno, praca poczeka. Mówię: pół godziny, więc zatrzymuj te swoje karuzele czy co tam...
– Wirówki. – Przekrzywiła głowę, uśmiechnęła się.
– Cokolwiek. Na razie, Olʹg, niedługo będę.
– Pa, pa...
Rozłączyła się, ja zmieniłem pas i szerokim wirażem zjechałem z trasy w kierunku miasteczka akademickiego.
Tak, powinienem jechać prosto do Daniłowa i w ogóle... Ale miałem ochotę się z nią zobaczyć.
Staliśmy na ulicy pod budką z szaormą, oboje upaprani sosem, uchachani po pachy i szczęśliwi ponad ludzkie pojęcie.
– No i ja mu wtedy mówię... – Olga otarła łzę z kącika oka wierzchem dłoni, spazmatycznie zaczerpnęła tchu. – Ja mu wtedy mówię: panie doktorze, panie doktorze, no co pan? Przecież pan mu to odwrotnie wszył...!
Parsknąłem śmiechem, kawałkami sojowego niby-mięsa i pozbawionej smaku hydroponicznej surówki, oplułem się, strzępki niby-sałaty poleciały mi na buty.
Paru siedzących przy stoliku czarniawych typków też zarżało głośno – obserwowali nas już od pewnego czasu i bawili się czysto zaraźliwą, grupową radością, która udziela się wszystkim wokoło.
Nawet stojący za ladą gruby brodacz, obrabiający wibronożem kręcący się na plazmowym ruszcie walec ze sprasowanego, zabarwionego i doprawionego aromatami białka, uśmiechnął się i spojrzał na nas z ukosa.
Są takie wieczory, kiedy wszystko jest takie, jakie właśnie powinno być. Czyste niebo, na nim widać kawałek bladego księżyca; jeszcze czuć ciepło mijającego lata, ale jest już przyjemnie i rześko, zefirek niesie minimalnie świeższe powietrze zbliżającej się nocy. Miasto mruga do ciebie milionem świateł i nawet dudnienie basów z zaparkowanego nieopodal zdezelowanego, pewnie równoletniego mojemu mercowi krążownika szos nie przeszkadza, a tylko dodaje specyficznego klimatu.
W takich chwilach czułem, że otaczająca mnie metropolia żyje, oddycha i myśli, a ja jestem częścią czegoś wielkiego i niemalże pięknego.
– Olga... Ty jesteś jedna na milion. Ba, co ja mówię! – Wytarłem usta ręką, potem rękę o blaszaną ścianę budki. – Na miliard!
Ona uśmiechnęła się szeroko, ugryzła ociekający sosem placek z modyfikowanego niby-zboża. Wciąż przeżuwając, pokiwała głową entuzjastycznie i wybełkotała z pełnymi ustami:
– Jeszcze piwo by się przydało! Takie z plastiku, w dużej butelce...
– Żyguli? – parsknąłem śmiechem, nie mogąc uwierzyć w to, co słyszę.
– No, no! Poczekaj, może się uda... Panowie, ja panów przepraszam najmocniej, czy nie macie może na sprzedaż butelki piwa Żyguli?
Czarniawi dosłownie zastygli. Spojrzeli po sobie, któryś zagdakał coś po ichniemu. Inny schylił się i sięgnął do stojącej pod stołem torby, ja odruchowo sięgnąłem za pazuchę po broń – cholera wie co takim do łba przyjdzie!
Wytatuowany konus z wygoloną głową, po której nawet teraz przebiegały falami rozbłyski wszczepionych pod skórę diod, wyciągnął z torby i postawił na blacie litrową plastikową butlę w kolorze paskudnego brązu ze złotawą nakrętką.
– Szostra, to kosztue, szostra! Za dobry ziguli, szostra, ty mnie daś...
Olga nachyliła się, cmoknęła go w policzek, szybkim ruchem zwinęła butlę ze stolika.
– Dziękuję! – Kręcąc tyłkiem, ruszyła z powrotem ku mnie.
– Szostra! – wydarł się czarniawy, zrywając się od stolika i wyrzucając ręce w górę. – Szostra, ja kocha cze, szostra! Ty szostra nie obraziaj, szostra bonć moja ziona! Szostra...!
Jeszcze idąc, odkręciła butelkę, spienione piwo trysnęło na boki. Ona zarzuciła włosami i od razu zamknęła kształtne usta wokół szyjki, obróciła się jeszcze do tamtych i chyba puściła oko, bo czarniawych jakby grom strzelił: jeden złapał się za głowę, inny chciał zerwać, pobiec za nią, ten już uwiedziony i zdeklarowany klapnął na krzesełko iście teatralnym ruchem.
Pokręciłem głową z niedowierzaniem, kiedy ocierając usta wierzchem dłoni, podała mi butlę. Też wziąłem łyk paskudnego, ciepłego, ohydnie sztucznego quasi-piwa, już miałem przełknąć – ale zamiast tego przepłukałem usta, wyplułem na asfalt.
Spojrzałem na tę dziewczynę, ona spojrzała na mnie – objąłem ją w talii, przyciągnąłem i pocałowałem po raz pierwszy w życiu.
Świat eksplodował, a potem zatrzymał się na stopklatce.
Zniknęła budka z szaormą, zniknął przesycający powietrze zapach przypalonego tłuszczu i białka. Nagle nasze nogi oderwały się od ziemi, która poleciała gdzieś w dół; zgasły światła wielkiego miasta, przepadli gdzieś siedzący na żelaznych krzesełkach gastarbeiterzy. Dudnienie basów odpłynęło w dal, zostawiając nas СКАЧАТЬ