Sybirpunk – tom 2. Michał Gołkowski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sybirpunk – tom 2 - Michał Gołkowski страница 15

Название: Sybirpunk – tom 2

Автор: Michał Gołkowski

Издательство: PDW

Жанр: Историческая фантастика

Серия:

isbn: 9788379645879

isbn:

СКАЧАТЬ

      Zajechałem na pierwsze wolne miejsce na Oktiabrskiej, a pod Główny Zarząd MWD dla okręgu neosybirskiego podszedłem sobie już piechotą.

      Masywny, idealnie geometryczny budynek obłożony czarnym szkłem robił mocno niepokojące wrażenie. „Mauzoleum” – tak nazywali go wszyscy i nie bez powodu: to właśnie stąd przesączał się na całą naszą prowincję wpływ odległego Moscow City, to tutaj rezydował cały aparat wykonawczy. Na każdym rogu wisiało po kilka kamer, wokoło unosiły się drony obserwacyjne... Przyjemniutkie miejsce, nie ma co.

      Minąłem ustawiony przy wejściu głównym żelbetowo-kompozytowy bunkier z wąską szczeliną strzelnicy, odprowadzany czujnym okiem pełniących dwudziestoczterogodzinną wartę żołnierzy wszedłem przez obrotowe drzwi do środka.

      – ...służba Federacji to służba Narodowi, Obywatelom i własnej rodzinie! Ministerstwo Spraw Wewnętrznych gwarantem spokoju, dobrobytu i stabilizacji w każdym okręgu! Złóż podanie już dziś, dołącz do nas...!

      Zapętlony komunikat z głośników odbijał się echem od wyłożonych szczotkowaną stalą ścian. Potężny hologram ze złotym dwugłowym orłem na tle powiewającej trójkolorowej flagi wisiał centralnie pośrodku holu, na zamocowanych na każdej ścianie projektorach leciało ostatnie wystąpienie Prezydenta z napisami po rosyjsku i chińsku. Pod ścianami pyszniły się zatopione w cieniutkiej warstewce szkła wieńce i kwiaty, składane przez najwyższych stopniem ministrów i urzędników, odwiedzających naszą daleką prowincję.

      Mauzoleum, bez przesady. Nie zdziwiłbym się, jakby mieli gdzieś tu sarkofag.

      Podszedłem do kontuaru recepcji, spojrzałem na własne odbicie w pancernej, lustrzanej szybie. Gdzieś tam, po drugiej stronie, widać było ledwie dostrzegalny zarys sylwetki kogoś, kto pewnie miał obsługiwać petentów.

      – Dzień dobry, ja do... e... – spojrzałem na komunikator – Nikiforowa Denisa Gienadiewicza.

      – Denis Gienadiewicz nikogo nie przyjmuje. Byliście umówieni?

      – Nie, ja... Proszę poczekać, ja zadzwonię może.

      Odszedłem od okienka, wybrałem podany mi przez Daniłowa numer. Nie lubiłem tak przychodzić, nie wiedzieć nawet, do kogo ani po co...

      – Halo – odezwał się z hologramu mocno nalany, podobny do starego buldoga jegomość pod krawatem.

      – Denisie Gienadiewiczu, dzień dobry! Nazywam się Khudovec, Aleksander Khudovec. Miałem się z wami skontaktować, żeby...

      – Ja was nie znam. Skąd macie ten numer w ogóle? – warknął Denis Gienadiewicz, robiąc ruch, jakby chciał się rozłączyć.

      – Ja, ten, no... ja z polecenia pana Daniłowa?

      Mój rozmówca w jednej chwili zmienił się, jakby ktoś pstryknął mu przełącznikiem w dupie: uśmiechnął się szeroko, pokiwał energicznie i machnął zapraszająco ręką.

      – A, tak, tak! Czemu od razu tak nie mówicie, panie Aleksandrze? Chodźcie do mnie na górę!

      – Wpuścić mnie nie chcą – pożaliłem się.

      – Cooo?! Już ja im zaraz... Chwilę, już dzwonię!

      Rozłączył się, ja znów podszedłem do recepcji. Po drugiej stronie akurat zadzwonił telefon, widoczna przez szybę postać sięgnęła ręką, włączyła holomonitor... Wstała gwałtownie.

      – Tak jest, Denisie Gienadiewiczu! Już, natychmiast, w tej chwili... Niezwłocznie! Proszę, niech pan przechodzi. – To ostatnie było skierowane do mnie.

      Metalowa bramka otworzyła się, przeszedłem przez korytarz detektora, potem jeszcze obniuchał mnie i obmacał cybernetyczny wykrywacz, pewnie zrobili mi prześwietlenie pod kątem ukrytej broni i niebezpiecznych wszczepów. W końcu dostałem przepustkę z kodem i adnotacją o sztucznej ręce, ochroniarz pokazał, żebym szedł dalej do windy.

      Przyłożyłem kartę do czytnika, drzwi otworzyły się, po prostu wszedłem do środka. Ani przycisków, ani panelu, nic... Pewnie wszystko było zaprogramowane wcześniej.

      Ojj, nie lubiłem tak, bardzo nie lubiłem.

      Kiedy winda dojechała gdzieś wyżej, a drzwi otwarły się, już czekał na mnie dron. Normalny dron, latający w budynku! Taka sobie nieforemna kulka z paroma stabilizatorami i okiem kamery, i to chyba na napędzie grawitacyjnym.

      – Pan... Aleksander Khudovec... witamy w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych – odezwała się maszynka przesłodzonym, kobiecym głosem jednej z telewizyjnych lektorek. – Proszę podążać za mną.

      Kulka popłynęła w powietrzu, ja ruszyłem za nią, zastanawiając się nad technologią, która coraz mocniej wkradała się w nasze życie.

      Tak zwany napęd grawitacyjny wcale nie przewrócił naszej wiedzy i świata do góry nogami, bo działał na zasadzie zwykłego kierunkowego elektromagnesu. Wszędzie tkwiło tyle żelastwa, rur i zbrojeń w ścianach, że silniki się od tego odpychały i w ten sposób unosiły nad powierzchnią. Fakt, pewną nowinkę stanowiło ekranowanie kierunkowe, dzięki któremu można było strumieniem kierować, ale nic poza tym.

      No i ten komunikat też bez sensu nagrany. Co to miało znaczyć? „Pan taki a taki, witamy...” – przecież nikt tak nie mówi! Albo „witamy pana”, albo inaczej jakoś. Wszystko robione po łebkach, na odwal się.

      No tak, ale z drugiej strony pewnie trzeba było dać na początku zwrot osobowy. U nas to chociaż były tylko dwa oficjalne, „pan” albo „pani”, ale strach pomyśleć, co się działo tam, na Zachodzie.

      Zachodzie, na który podobno miałem za jakiś czas jechać.

      Dron przewodnik doprowadził mnie pod drzwi, wyświetlił holograficzną strzałkę.

      – Pan... Aleksander Khudovec... Proszę o sczytanie karty identyfikacyjnej. – Fałszywie uprzejmy, nierówno złożony głos już zaczynał działać mi na nerwy.

      Przyłożyłem kawałek plastiku, czytnik zaświecił zieloną diodą, drzwi rozsunęły się i wszedłem do sekretariatu. Siedząca za biurkiem asystentka uśmiechnęła się czarująco, podniosła wzrok znad monitora – przy czym para doczepionych na czole optokamer nadal śledziła ekran, biegające po rozszerzonej klawiaturze blatu dłonie niestrudzenie wstukiwały tekst.

      – Ja... – zdążyłem tylko powiedzieć.

      – Pan wiceminister już czeka, zapraszam. Kawa, herbata, coś mocniejszego dla pana?

      Potrząsnąłem tylko głową, próbując nie pokazać po sobie, jak bardzo czułem się nie na miejscu, i przeszedłem do gabinetu właściwego.

      Tak, tutaj wszystko było robione tak, żeby przytłoczyć i zrobić wrażenie. Wielkie, ciężkie meble; wielki, ciężki stół; wielka, ciężka flaga Federacji i równie wielki, ciężki portret Prezydenta wiszący na centralnym miejscu. Wszystko to w wielkim pomieszczeniu z wielkimi oknami – wszystko proporcjonalne do ciężaru znaczenia resortu.

      Wiceminister, СКАЧАТЬ